Byłam zaskoczona widząc, jak powściągliwe, a nawet niepochlebne recenzje zbiera ten film. Moim zdaniem – niesłusznie. Wiele osób może go przez to zlekceważyć lub przegapić podczas przedoscarowego urodzaju. A chyba jednak warto dać mu szansę. Choćby po to, by samemu wyrobić sobie opinię, bo szala naszego gustu wcale nie musi przechylić się na jego niekorzyść. Oraz po to, żeby poznać samą Tammy Faye i jej historię, w Polsce jednak mało znaną, a tak przecież nietuzinkową.
Podobnie jak w przypadku większości filmów biograficznych przed seansem biograficznym nasuwa się z reguły kilka pytań: Czy będzie to kolejna przeciętna, ale poprawna biografia 6/10? Czy zobaczymy niekontrolowane bicie pokłonów portretowanej postaci, czy przeciwnie – zostanie wyszydzona i stanie się swoją własną karykaturą? I wreszcie: czy bez znajomości prawdziwej historii opowieść pozostanie czytelna, zrozumiała i pozwoli odnaleźć się w gąszczu wydarzeń?
Film “Oczy Tammy Faye” Michaela Showaltera powstał na podstawie dokumentu z 2000 roku pod tym samym tytułem, więc pewną część prac, z researchem na czele, twórcy mieli ułatwione. Jak wiele Showwalter zaczerpnął z filmu sprzed dwóch dekad – trudno powiedzieć, bo pierwowzór nie jest dostępny ani na youtube, ani na dostępnych w Polsce platformach streamingowych.
W fabularnej wersji oglądamy linearnie opowiedzianą historię Tammy Faye – gorliwej protestantki, która wraz z mężem Jimem Bakkerem stworzyła telewizyjną potęgę – sieć medialną opartą na entuzjastycznym głoszeniu wiary i łączeniu jej z rozrywką, a także powstały w tym duchu chrześcijański park rozrywki. Ewangelicka wersja imperium ojca Rydzyka (powiedzmy, że jej bardziej radosny i kolorowy wariant), uczyniła Tammy i Jima milionerami, a później bankrutami zamieszanymi w defraudację, oszustwa i inne machlojki. Chociaż ta przygoda życia zakończyła się rozwodem pary i dowody częściowo potwierdziły stawiane zarzuty, nie brakuje obrońców charyzmatycznych ewangelistów, zwłaszcza Tammy, która ostatecznie uniknęła oskarżenia.
Barbie i Ken teleewangelizmu
…bo tak byli nazywani Tammy i Jim, gdy zawojowali świat telewizji, na początku przypominają pacynki z ich początkowych show. Przerysowani i groteskowi: szalenie energiczni i pełni zapału. Bardzo religijni i z jednej strony starający się wpisać w kanon wzorowych wiernych, a z drugiej – kolorowi i frywolni, jak na surowe normy moralne. Wyprzedzający swoje czasy o te kilka kroków niezbędnych, by osiągnąć sukces i stać się pionierami w danej dziedzinie. Trzeba jednak przyznać, że ich pomysł wpisywał się w maksymę Marcina Lutra: „módl się pracując”, zarówno pod względem pracowitości, jak i łączenia obu tych aktywności. Teoretycznie nie stało to więc w poprzek wyznawanej przez nich religii. Pytanie jednak, czy Marcin Luter nie zechciałby dopracować swojego credo (będącego oczywiście parafrazą katolickiego “módl się i pracuj”) albo przynajmniej dopisać jakiegoś przypisu drobnym druczkiem, gdyby mógł zobaczyć, jak potoczyła się historia ewangelickiej power couple.
Entuzjazm gorliwych wyznawców krzyżuje się tu bowiem z energią początkujących, ale bardzo skutecznych biznesmenów. Bo wiara to dla Tammy i Jima źródło zdobywania pieniędzy, bogacenia się, a zarazem (przynajmniej na początku ich wspólnej drogi) podnieta niemal erotyczna. A wygląda na to, że potrzeba głoszenia wiary była u nich równie głęboka, co pociąg do luksusu.