Loading

Od niedawna Polacy mogą legalnie i na równych warunkach korzystać z Disney Plus. Platforma ta oprócz smakowitych produkcji własnych (“Wanda Vision”, “Loki”) i wielu sentymentalnych kąsków (“Hoży Doktorzy”, “Gotowe na wszystko”) zapewniła nam dostęp do prawdziwej popktulturowej uczty: jednego z najciekawszych, najbardziej wpływowych – i całkiem możliwe, że najbardziej wartościowych – musicalu XXI wieku.  

“Hamiltona” obejrzeliśmy z inicjatywy Konrada, który – mimo przyznania mu oceny 9/10 – nie zdecydował się pisać tego tekstu ze mną, ponieważ twierdzi, że to była pomyłka, że żałuje, nienawidzi Hamiltona i nie chce już słyszeć o nim ani słowa. Nie wiem, o co mu chodzi, ale może to mieć pewien związek z tym, że razem mieszkamy i dzielimy przestrzeń, w tym telewizor z zestawem dźwiękowym.

Cały ten hype

W skali światowej trudno było o “Hamiltonie” nie słyszeć. W ostatnich latach wieści o tym tytule regularnie odbijały się echem również w Polsce. Jednak do tej pory mieliśmy bardzo ograniczone możliwości zapoznania się z uznawanym za przełomowy musicalem. Nieliczni z nielicznych mogli obejrzeć go na żywo na Broadwayu, a pozostali zapaleńcy zbierali okruchy przywiane zza oceanu na Youtube czy Spotify. Aczkolwiek umówmy się – obejrzenie przeboju na Broadwayu wymaga kilku worków banknotów z wizerunkiem Hamiltona i wysokiego stopnia uprzywilejowania (również, gdy jest się Amerykaninem). Wreszcie w 2020 roku Disney Plus zamieścił “Hamiltona” na swojej platformie streamingowej, co wreszcie otworzyło wrota teatru szerszej publiczności. Ale nie nam, Polakom, bo dostęp do Disney Plus w naszym kraju pozostawał wtedy w sferze bliżej nieokreślonych planów. W 2021 roku miała przemknąć przez kinowe afisze wersja filmowa, nagrana w 2016 roku, ale mimo petycji online do projekcji na wielkim ekranie nie doszło. Ostatecznie doczekaliśmy się i my – od 14 czerwca Disney Plus jest oficjalnie w Polsce, co oznacza, że możemy poznać wreszcie musical, którym od 7 lat ekscytuje się reszta świata.

Ja sama zerkałam w stronę Atlantyku z umiarkowaną tęsknotą. Oczywiście byłam zaciekawiona i skuszona tak pozytywnym odbiorem, ale nie zachęcały mnie specjalnie opisy “hip-hopowego musicalu o jednym z założycieli Ameryki”, z tego względu, że trudno byłoby mi odnaleźć w samym jego pobieżnym opisie coś, co podbije moje serce i skolonizuje umysł. A jednak!

“Hamilton” miał wszelkie powody, żeby się nie udać i wszelkie cechy potencjalnie ikarowego lotu. Hermetyczny temat, bohater wprawdzie światły, ale zepchnięty do drugiego rzędu historii, forma teoretycznie nieprzystająca do treści… 

Nie będzie przesadą tabloidowy zwrot, że Ameryka (i nie tylko) oszalała na punkcie broadwayowskiej sztuki o jednym z ojców założycieli. O twórcy amerykańskiego dolara, który piórem i determinacją utorował sobie drogę do sukcesu, a po intensywnie przeżytych latach – jako rewolucjonista, a później jako nie mniej rewolucyjny polityk, zmarł w pojedynku z ówczesnym wiceprezydentem Aaronem Burrem, będąc w sile wieku (około 47-49 lat, bo nie ma zgodności co do roku urodzenia Alexandra Hamiltona), a więc kiedy człowiek zaczyna zwykle zbierać żniwo zasianych przez siebie działań czy idei. Być może właśnie z tego powodu, na całe lata usunął się nieco w cień – tylko po to, żeby w XXI wieku powrócić w glorii i chwale godnych gwiazdy rocka.

Dowody na rzeczone szaleństwo?

  • ulubiony Musical rodziny Obamów, którzy zresztą mieli zaszczyt (nie inaczej!) gościć ekipę “Hamiltona” w Białym Domu
  • Clintonowie nie chcieli być gorsi i również się podpinają pod fandom “Hamiltona”
  • aktorka i producentka Rosie O’Donnell była na “Hamiltonie” 15 razy (co pewnie jest już nieaktualną liczbą i nie uwzględnia obejrzeń na Disney Plus, bo za pośrednictwem tej platformy ja sama zaczynam się zbliżać do tego numerka)
  • komik i gospodarz słynnego talk show Conan O’Brien nazwał “Hamiltona” “Bez wątpienia najlepszym show, jakie kiedykolwiek widział”
  • filmowa Hermiona z Harry’ego Pottera, czyli Emma Watson, na fali własnej fascynacji przyporządkowała postaci Hamiltona do domów Hogwartu.
  • Beyonce zapowiedziała, że skradnie krok sceniczny króla Jerzego III
  • książę Harry nie tylko był z Meghan Markle na musicalu jako widz, ale pojawił się na scenie i prawie zaśpiewał partie króla Jerzego III

A nie wspomniałam nawet o powodzi nagród – Nagroda Pulitzera w kategorii dramatu, 11 statuetek Tony (16 nominacji), Grammy za najlepszy album z muzyką teatralną… Po wyemitowaniu wersji filmowej posypały się kolejne nominacje i nagrody, już z kinowego światka, chociaż Oscary odmówiły “Hamiltonowi” wstępu do ich targowiska próżności.

To więcej niż moda, więcej niż trend. To już narodowy kult zmieszany zapewne z niemałą dawką narodowej dumy, że współczesnym arcydziełem został okrzyknięty właśnie musical o korzeniach Ameryki. Jej mieszkańcy, ale również większość melomanów, nie mają wątpliwości co do tego, że jesteśmy świadkami powstania jednego z największych i najbardziej przełomowych musicali w historii. Ale już tysiące kilometrów dalej, np. w ojczyźnie Tadeusza Kościuszki, takie reakcje mogą budzić podejrzenia, że to tylko efektowna fasada, z nadmuchaną medialnie histerią. Choćby dlatego, że nie mamy umiejscowionych czasowo przyczyny i skutku. Zobaczyliśmy najpierw wielkie zainteresowanie, a dopiero teraz mamy możliwość powiedzieć: “sprawdzam”. Tymczasem to nie hype i marketing nakręciły obsesję na punkcie “Hamiltona”, lecz jego realna wartość.

Zaczęło się jeszcze w 2008 roku. Związany m.in. ze sceną hip-hopową nowojorski artysta portorykańskiego pochodzenia, Lin Manuel Miranda, który zdążył już zabłysnąć na Broadwayu musicalem “In the Heights”, podczas wakacji sięga po biografię Alexandra Hamiltona autorstwa Rona Chernowa. W trakcie lektury zdaje sobie sprawę, że jeden z twórców Ameryki, mniej obecny w powszechnej świadomości, ma potencjał na pierwszoplanowego bohatera. Dostrzega w jego historii wzrastanie i upadek, rewolucyjny żar, zimnokrwiste intrygi, błędy popełnione pod wpływem namiętności, utratę syna, tragiczną śmierć i wreszcie – karierę rodem z amerykańskiego snu. Aleksander Hamilton był sierotą bez środków do życia, który z pomocą determinacji, pasji i talentów, a także sprytu i wysokiego mniemania o sobie, buduje swoje wykształcenie i karierę (właściwie kariery w liczbie mnogiej – dowódcy, publicysty-prawnika i polityka) właściwie od zera. Jeszcze przed powstaniem Ameryki mamy profetyczną zapowiedź wielkiego marzenia o sukcesie, które do dziś ściąga do Stanów wielu ambitnych i przedsiębiorczych marzycieli i wolnomyślicieli.

How does a bastard, orphan, son of a whore and a Scotsman

 

        dropped in the middle of a forgotten

 

        spot in the Caribbean by Providence impoverished in squalor

 

        grow up to be a hero and a scholar?

Powyższy cytat – pierwsze słowa, jakie usłyszymy w “Hamiltonie” – wychodzą z ust jego przyjaciela i rywala Aarona Burra – zarazem głównego narratora i w zasadzie równorzędnego bohatera. Burr – wycofany intelektualista, kompan na wojnie i kolega-prawnik przygląda się Hamiltonowi odrobinę jak Salieri Mozartowi w “Amadeuszu”, jednak jest to relacja bardziej złożona i niejednoznaczna. Zazdrość, podziw i niedowierzanie wobec odwagi do działania, zdumiewającej produktywności oraz skuteczności w pisaniu i rzucaniu się w wir życia Aleksandra istotnie przewijają się w jego interpretacjach przedstawionych wydarzeń. Można się spierać, kto z nich osiągnął większy sukces (większość wskaże pewnie Hamiltona, ale bądź co bądź to Burr został wiceprezydentem Stanów), natomiast same relacje między oponentami pozostają równorzędne, bo Burr i Hamilton w sztuce mają ze sobą wiele wspólnego. 

“Hamilton” to w dużej mierze historia przyjaźni dwóch nieprzeciętnych umysłów, chociaż zupełnie odmiennego pochodzenia (obaj są sierotami, ale Burr – wysoko urodzony i uprzywilejowany od początku, podczas gdy Hamilton to ubogi emigrant bez znajomości) i różnych charakterów – ich wzajemnej fascynacji, szacunku, czasem rywalizacji, podziwu, ale też zawiści, podejrzeń i niechęci, a w konsekwencji iskrzenia, które rozpaliło tragiczny w skutkach konflikt.

Obaj w pewnym momencie życia odnoszą sukces, obaj też ponoszą porażkę i stają się ofiarami siebie nawzajem: Aleksander dosłownie, Aaron – najpierw politycznie, a później targany wyrzutami sumienia i potępieniem społecznym. Czy to fatum, czy śmiech losu z tego, że zaczęli słuchać nawzajem swoich rad? Pytanie otwarte, bo konflikt między działaniem a czekaniem na życiowe okazje, odważnym i spontanicznym rzucaniem się w wir życia a ostrożną racjonalną kalkulacją z perspektywy obserwatora – to tylko jeden z uniwersalnych dylematów składających się na ponadczasowość “Hamiltona”.

Ponadto w musicalu Mirandy ojcowie założyciele i pozostali bohaterowie mają przywary nieobce XXI-wiecznym politykom i nam wszystkim. Przy ich wszystkich zaletach, talentach i zasługach, Hamilton jest arogantem z przerośniętym ego i skłonnością do megalomanii, Jefferson – co najmniej tak samo aroganckim hipokrytą, Burr – małostkowym konformistą. Nawet Jerzy Waszyngton schodzi momentami z cokołu  przyznając się do swoich błędów – nietrafionych działań militarnych za młodu, które kosztowały życie wielu żołnierzy i bezsilności wobec początkowej przewagi wroga.

Hamilton i inni. Punkty widzenia

Aleksander Hamilton ma skomplikowane relacje również z innymi bohaterami – np. niejednoznaczny i osobliwy emocjonalny trójkąt z żoną Elizą i jej siostrą Angeliką – najprawdopodobniej fikcyjna sytuacja (nie ma dowodów na to, że Angelikę i Aleksandra łączyło coś więcej niż zwykła przyjaźń), czy delikatnie zasygnalizowana (dopowiedziana poza sceną przez samego Mirandę) historia głębokiej przyjaźni Hamiltona z Laurencem (między którymi na podstawie ich listów niektórzy doszukują się czegoś więcej).

To także ciekawie wyeksponowany wątek kobiet przełomu XVIII i XIX wieku – nie jest doczepiony na siłę, a znakomicie i naturalnie dopełnia całości. Mimo czasów, gdy kobiety nie miały wiele do powiedzenia, kobieca perspektywa nie została tu zbagatelizowana. Możemy dostrzec ukrytą w nich siłę, poznać poglądy, kontrolę tego, nad czym mogły zapanować. Wyeksponowany jest zarówno intelekt Andżeliki, jak również szlachetność Elizy i jej determinacja w opowiadaniu historii o jej mężu po jego śmierci i ocalenia jego spuścizny. Na marginesie – podoba mi się, że nie ma ze strony twórców sztucznego antagonizowania sióstr, wartościowania na siłę ich wyborów i udowadniania, że jedna jest lepsza od drugiej. To dojrzałe przedstawienie kobiecych postaci i wcale nie tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. 

Historia życia Hamiltona jest opowiedziana z różnych perspektyw, co przydaje jej niejednoznaczności i wielowymiarowości. A Lin Miranda osiąga ją nie tylko za pomocą swojego scenopisarskiego kunsztu, ale też z poziomu formalnego.

Przykład – dwie piosenki: “Helpless” i “Satisfied” – ten sam wieczór i moment poznania Aleksandra Hamiltona oczami dwóch sióstr Schuyler. Najpierw rozkoszne i beztroskie “Helpless” z perspektywy naiwnej, ale uroczej Elizy. Chwilę później mamy scenę toastu jej siostry Andżeliki na ślubie nowożeńców – nagle następuje efekt nagłego zapauzowania, by nie powiedzieć zawieszenia. Chwilę później w “trybie przewijania” cofamy się razem z Andżeliką do momentu poznania Aleksandra. Scena zaczyna obracać się w rytmie przeciwnym do wskazówek zegara, głosy stają się trudne do identyfikacji – tak jak to ma miejsce przy przewijaniu z podglądem i głosem. Postaci na scenie w przyspieszonym i odwróconym tempie zaczynają odtwarzać ostatnią scenę. I oto znowu jesteśmy na balu, podczas którego wszystko się zaczęło. Rozbrzmiewa gorzkie “Satisfied” starszej siostry, która odkrywa swoje uczuciowe karty. Odtwarzamy tę scenę jeszcze raz – tyle że z inną piosenką, przy zupełnie innym nastroju i z innej perspektywy. Obie sceny z bardzo dużą dokładnością pokrywają się, różnią się kluczowe szczegóły powiązane właśnie z punktem widzenia Andżeliki, której racjonalizm, bystry umysł i zdolność szybkiej oceny sytuacji nie pozwoliły na beztroskie rzucenie się w miłosne tango, czego żałowała mimo poczucia słuszności swoich działań. Ile w tym emocji, ile warstw, ile odcieni ludzkich uczuć.

Scena obrotowa wykorzystana jest również jako czasowstrzymywacz – kilkakrotnie mamy imponujące, iście filmowe slow motion – m.in. w scenie jednego z pojedynków świat nagle prawie się zatrzymuje, gdy wystrzelony pocisk leci, żeby dokonać nieuchronnego przeznaczenia. Scena obrotowa pomaga też przy akcentowaniu bitew, huraganu, chaosu, upływu czasu, stanu wewnętrznego bohaterów, a nawet relacji między nimi. Wiele sekwencji tanecznych i bitewnych odbywa się właśnie na ruchomej scenie i momentami pozostaje dla mnie tajemnicą, jakim cudem nikt się tak po ludzku nie przewrócił.

Dynamicznym elementem scenografii jest także ruchoma konstrukcja ze schodami prowadzącymi w domyśle ze statku i – na statek, co w kontekście motywów marynistycznych również wypada spójnie. Nie ma może w “Hamiltonie” jakichś niesamowitych odwzorowań plenerów i dekoracji, bo scenografia jednak w przypadku tego akurat musicalu świadomie usuwa się w cień, dynamicznie dostosowując się do kolejnych utworów.

Z każdym kolejnym seansem “Hamiltona” upewniamy się, że nie ma w nim miejsca na przypadkowość, niemal wszystko ma jakieś znaczenie i wysyła do widza świadomy komunikat.

Hamilton to Ameryka wtedy, opowiedziana dziś. Korzystamy z wszelkich narzędzi, jakie mamy do dyspozycji, żeby wyeliminować dystans między współczesną publicznością, a tym, co wydarzyło się 200 lat temu – Lin Manuel Miranda [wywiad dla BBC]

Również kostiumy wykorzystane w “Hamiltonie” są nośnikiem takiej właśnie intencji – zachowują wierność historyczną, ale tylko… do szyi. To, co aktorzy mają na głowie to już freestyle, co świetnie odzwierciedla pogodzenie tradycji i historycznej zgodności właśnie z nowoczesnością i marginesem swobody dla współczesnej interpretacji.

“Dlaczego rap w “Hamiltonie” mi nie przeszkadza?”

– zachodzą zapewne w głowę ci, którym normalnie z hip-hopem nie po drodze lub którym normalnie rap wręcz wypala uszy.

Kluczem do sukcesu Lin-Mirandy na tym polu wydają się być dwie kwestie: po pierwsze gruntownie przemyślana, erudycyjna, dopieszczona do perfekcji warstwa tekstowa. Po drugie – nie ma tu silenia się na nowoczesność dla samej zasady, uwspółcześnienia w “Hamiltonie” nie są tandetnym przebraniem karnawałowym, a od początku do końca mają swój cel – wzmocnienie treści, a nie jej przysłonięcie.

Otóż “Hamilton” stanowi dowód na to, że we współczesnym opowiadaniu historii rap sprawdza się znakomicie, pod warunkiem, że jest przemyślany i użyty z pełną świadomością atutów i ograniczeń gatunkowych. I naprawdę nie trzeba być jego miłośnikiem/orędownikiem, żeby to docenić. Rap daje możliwości poszerzonego dyskursu, choćby z powodu czysto praktycznego – mieści się w nim więcej słów niż w przeciętnych piosenkach, a jednocześnie przekaz płynie i bezboleśnie, a zarazem w dużych dawkach trafia do uszu słuchaczy.

Taka ciekawostka – w “Hamiltonie” użyto 20 520 słów – 144 na minutę. Jak przyznał sam Lin Miranda: żeby przekazać tyle treści w tradycyjnym musicalu, np. w stylu „Les Miserables”, spektakl musiałby trwać… około 12 godzin (źródło).

Nie miałoby to oczywiście najmniejszego znaczenia, gdyby tekst był pustosłowiem. Tymczasem tutaj rap ma wiele uzasadnień:

  • służy pokazaniu konfliktów na poziomie personalnym – strumień świadomości i natłok myśli bohaterów, ich wewnętrzne bitwy
  • to również, jak się okazuje, wymarzone narzędzie do pokazania stanu rozgorączkowanych młodych głów i radosnego, ale pełnego napięcia oczekiwania w przededniu rewolucji
  • stanowi formę dla rozmów, polemik i wymian opinii
  • nadaje rytm bitwom
  • nadaje rytm i charakter politycznym sporom i intrygom (dzięki wykorzystaniu np. konwencji rap battle)
  • sprzyja prowadzeniu narracji i opowiadaniu historii

Nie bójcie się hip-hopu w “Hamiltonie”, nawet jeśli nie jesteście entuzjastami. Nie szkodzi. Hip hop jako gatunek tu nie przytłacza, bo nie jest nadużywany – pojawia się w uzasadnionych przypadkach i równoważą bardzo zróżnicowane melodie i motywy muzyczne. Gatunków jest tutaj szeroka gama i pięknie się blendują: to soul, jazz, r’n’b, reggae, pop, które wspaniale wybrzmiewają, czasem w zaskakujących momentach i konfiguracjach. W efekcie “Hamilton” to eklektyczne muzyczne doznanie, a wszystko to jest okraszone błyskotliwością, luzem (pod którym jednak kryje się absolutny perfekcjonizm i maestria) oraz humorem. 

Dlatego wielkim wyzwaniem jest interpretacja “Hamiltona” przez aktorów – sam warsztat to tutaj o wiele za mało, jeśli interpretator nie wejdzie w konwencję i nie odda niuansów charakteru swojej postaci.

Afroamerykanie jako ojcowie założyciele – dlaczego to działa

Jeszcze jednym – równie wyrazistym i świadomym – akcentem Ameryki “tu i teraz” jest oczywiście zróżnicowana etnicznie obsada w spektaklu o “najbardziej białych ludziach”, jak to ujął jeden z publicystów. Tak, w obsadzie dominują czarnoskórzy aktorzy, a sam Lin Miranda – jak już zostało wspomniane – jest Portorykańczykiem. 

I nie ma tu żadnego zgrzytu typu “ojej, przecież założyciele Ameryki byli rasy kaukaskiej, to nie ma sensu!!@@@@@” – historia jest opowiedziana we współczesnej konwencji, ze współczesnej perspektywy, więc byłoby wręcz nienaturalnie, gdyby twórcy przy takiej interpretacji kurczowo trzymali się białego koloru skóry. Brak dosłowności w Hamiltonie jest artystyczną deklaracją, bo przypomina ideę, która wielu współcześnie umyka – Ameryka to wciąż młody kraj stworzony przez imigrantów, a zróżnicowanie etniczne leży w zasadzie u jego podstaw. Takie są jego fundamenty, więc oburzanie się na przybyszy z zewnątrz brzmi dość… niekonsekwentnie. Stąd słynne zresztą z musicalu zdanie: “Immigrants – we get the jobs done”, które za każdym razem zbiera burzliwe oklaski.

To też dowód na to, że we współczesnym opowiadaniu historii jest miejsce dla różnych ras, o ile nie popadamy w toporną dosłowność [tutaj można przywołać choćby “Wielką”, czyli bardzo dobry serial na motywach sztuki o młodej carycy Katarzynie na drodze do przejęcia Rosji i serca Piotra) – carska Rosja również ma wielokulturową obsadę], a raczej bawimy się konwencją i nie robimy pseudo dokumentu. Mogę z bardzo dużym prawdopodobieństwem założyć, że po obejrzeniu Hamiltona nikomu nie będzie przeszkadzać, że Jeffersona na przełomie XVIII i XIX wieku (a więc już starszego mężczyzny) gra młody dziarski Afroamerykanin (Daveed Diggs), a amerykańsko-irlandzkiego szpiega Herculesa Mullingana – również czarnoskóry atletyczny Okieriete Onaodowan, który zdecydowanie bardziej wygląda jak mityczny Herkules niż jego portretowany w “Hamiltonie” odpowiednik. Tego rodzaju dosłowność wydaje się być w “Hamiltonie” ostatnim, czego byśmy potrzebowali.

Dzięki bardzo wysokiemu poziomowi artystycznemu “Hamiltona” można zasłuchać się w piosenkach w wersji audio, bo te bronią się znakomicie same w sobie. Nie mają wyjścia, muszą się bronić, bo 46 utworów to w zasadzie całość musicalu, nie ma pomiędzy nimi dialogów, niemal cała treści zawiera się właśnie w nich – podobnie jak w “Les Miserables”. Jednak, co oczywiste, dodatkowo zyskują przy obejrzeniu całości, zwłaszcza oglądanie króla Jerzego III w interpretacji Jonathana Groffa i jego niesamowitej vis comica. Znakomity numer “You’ll be back”, w którym król Anglii zwraca się do Ameryki, jak tyran do ukochanej, która od niego uciekła, odrobinę traci w polskim tłumaczeniu, gdzie musimy się zadeklarować, czy używamy drugiej osoby liczby pojedynczej, czy mnogiej, przez co umyka nam ta urocza wieloznaczność. Ale to tylko mały szczegół.

W wersji filmowej zyskuje także wspomniany Daveed Diggs (Lafayette/Jefferson) i jego absurdalnie wręcz wysoki poziom charyzmy. Przyciąga uwagę w każdej sekundzie jego obecności na scenie, jego wyrazistość i luz powodują, że nie da się od niego oderwać oczu. Nawet jeśli nie ma aż tak wytrenowanego głosu jak większość obsady, jego rap w porywach do 6,3 słowa na sekundę w “Guns and Ships” szokuje. W zdumiewającym tempie rapuje także Rene Elise Goldsburry, czyli Angelika.

Lin Manuel Miranda jest jednym z niewielu tak wszechstronnych twórców – nie tylko napisał i skomponował cały musical, ale również zagrał w nim tytułową rolę. Aktorsko jego zaangażowanie i osobowość zdecydowanie przewyższają jego zdolności wokalne, ale nie ma tu zgrzytu. Chociaż jego możliwości są nieporównywalne z warsztatem Lesliego Odoma Jr – absolutnie doskonałego muzycznie i aktorsko. 

Wrażenie niedostatków wokalnych wynika raczej z doskonałości i perfekcjonizmu reszty obsady, a momenty, kiedy rapuje, należą do niego. Jest autentyczny, a jego żarliwość i energia, autentyczność i zespolenie z Hamiltonem są nie do przecenienia. Widziałam tylko jego interpretację tytułowego bohatera, ale w jego Hamiltonie widać autorskie korzenie, widać, że to JEGO Hamilton, wymyślony i wykreowany. A gdy słuchamy Ciechowskiego, nie myślimy przecież, że nie ma skali głosu Axela Rose’a. Nie o to tu chodzi.

Aktorsko – możemy mówić o pierwotnej obsadzie, którą oglądamy właśnie w filmowej wersji – trudno zejść w zachwytach poniżej wysokiego “C”. Najjaśniej błyszczy – jak już zostało wspomniane – Leslie Odom Jr genialny w każdym calu. Rola Burra tym bardziej wybitna, że nieoczywista i pełna subtelności – w końcu Burr przez większość czasu pozostaje powściągliwym obserwatorem życia.

Jako Aaron Burr stworzył bardzo silny kontrapunkt dla Hamiltona. To również, a może przede wszystkim, dzięki niemu, “Hamilton” jest tak naprawdę opowieścią o dwóch bohaterach, dwóch politykach, których losy ściśle się ze sobą wiążą i nie tylko płyną tym samym nurtem wydarzeń, ale stale na siebie wpływają. Wybitny wokalnie i aktorsko, nierozerwalnie stapia się z rolą i znika pod nią kompletnie. Inaczej niż na przykład Daved Diggs, który obdarza swoją osobowością obie grane przez siebie postaci, chociaż jednocześnie za każdym razem robi to inaczej, i Lafayette, i Jefferson różnią się od siebie. Dodajmy, że żadna z tych metod nie jest gorsza od drugiej, dopóki się sprawdzają. Obaj panowie odebrali statuetki Tony (Odom Jr za pierwszoplanową rolę, Diggs za drugoplanową), więc niech to posłuży za potwierdzenie moich słów.

Błyszczą Renée Elise Goldsberry (również ze statuetką Tony) i Philippa Soo jako Angelika i Eliza, zachwyca zaangażowaniem i autorskim zżyciem z postacią Hamiltona Lin Miranda, budzi respekt i wzrusza Christopher Jackson jako Jerzy Waszyngton. Ale równocześnie o naszą uwagę nieustannie i z powodzeniem konkuruje cały drugi plan, w którym część aktorów gra podwójne role, co również jest wplecione w sztukę bardzo świadomie i bez przypadkowości. Oprócz Diggsa są jeszcze wspaniali: Okierete OnaodowanMullingan/Madison, Anthony RamosLaurens/Philippe, Jasmine Cephas JonesPeggy/Maria Reynolds – razem i z osobna rozsadzają scenę emocjami i talentem. O Jonathanie Groffie jako królu Jerzym III już wspomniałam, z dużym prawdopodobieństwem będzie jednym z pierwszych, który podbije Wasze serca i zupełnie Was rozbroi. 

Disney dał nam możliwość obejrzenia musicalu, której bylibyśmy pozbawieni. Produkcja filmowa unieśmiertelniła “Hamiltona”, a przy tym dodała mu kinowego sznytu, praca kamery i zbliżenia pozwalają powiedzieć więcej i pokazać więcej. Nie umkną nam już szczegóły i detale, tak jak mogłoby się wydarzyć przy jednorazowym obejrzeniu “Hamitona” na scenie. Nie umknie nam mimika Odoma Juniora i pełne pasji spojrzenie Lina Mirandy, podobnie jak mniej przyjemne może dla oka (ale całkowicie zrozumiałe) szczegóły, czyli słynne plucie Groffa w trakcie śpiewania, czy rzęsisty pot na twarzach niektórych artystów.

Samej publiczności w ekranizacji nie widać, ale słychać jej żywiołowe reakcje, co dla mnie jest udanym pomostem między produkcją stricte filmową a teatralną. Jest i polskie tłumaczenie, które ma swoje wady, ale jest akceptowalne, zwłaszcza, jeśli używamy go jedynie pomocniczo. 

Przyznam, że nie mogę przestać się zastanawiać, co by było, gdyby filmowe “West Side Story” wyreżyserował zamiast Spielberga Lin Miranda. Przy okazji Oscarów trochę narzekałam na ten remake. Niby w teorii wszystko grało i Spielberg wprowadził dobre i wręcz niezbędne zmiany, ale musicalowi zabrakło świeżości, siły witalnej i autentyczności na poziomie reżyserskim. Mam przeczucie graniczące z pewnością, że Lin Miranda wskrzesiłby ducha “West Side Story”, zamiast koncentrować się jedynie na rzemiośle. Bo właśnie pasja, którą widzimy w “Hamiltonie” (i mogliśmy zobaczyć także w świetnym musicalu Mirandy “Tick Tick… Boom!”, który również miał premierę w minionym roku – na Netflixie) wydaje się być brakującym ogniwem w nowym “West Side Story”. Nawiasem mówiąc – w obsadzie “Hamiltona” możemy podziwiać Arianę DeBose, słusznie nagrodzoną za rolę Anity w “WSS” (gdzie była akurat jednym z najjaśniejszych punktów remake’u).

Niezawodny dla mnie test na wybitność produkcji? Zyskuje przy każdym kolejnym obejrzeniu. Tak, to jeden z tych musicali, które warto obejrzeć przynajmniej dwukrotnie, bo za pierwszym razem nie tylko nie zobaczymy połowy fantastycznych szczegółów i rozwiązań, nie docenimy wszystkich zbiorowych sekwencji tanecznych i układów, ale też – nie przetworzymy bogatej treści, którą “Hamilton” jest napęczniały. Równocześnie nie ma tu poczucia przytłoczenia tekstem, w magiczny sposób intensywność przekazu zachowuje lekkość, co jest kolejnym przejawem fenomenu “Hamiltona”.

W moim przypadku to dopiero drugie popołudnie z „Hamiltonem” pozwoliło mi naprawdę i w pełni zachwycić się formą i treścią musicalu Lin Mirandy. Im bardziej zanurzamy się w seans, tym więcej dostrzegamy – zamiast dziur, szwów i niedoróbek – naszym oczom i uszom ukazuje się coraz więcej niuansów, precyzyjnej roboty, smaczków i misternych wykończeń. Z kolei odbijająca się w scenach „Hamiltona” żywa inteligencja, pasja i zaangażowanie Mirandy, pozwalają nam w tej teoretycznie pokrytej grubą warstwą kurzu historii odnaleźć uniwersalne prawa i niuanse rządzące historią i ludzkimi charakterami.

Aleksandra Flis

Ocena: 10/10

Top