Z niemałą ekscytacją, ale i z duszą na ramieniu oczekiwałam premiery “Niebezpiecznych dżentelmenów” Macieja Kawalskiego.
Z radością – gdy przeczytałam o samym pomyśle na film i gdy zobaczyłam fotosy. Co za obsada, co za koncept! I – co dla mnie najważniejsze – wreszcie, wreszcie ktoś pochylił się nad fascynującą osobowością Tadeusza Boya-Żeleńskiego – znakomitego krytyka, tłumacza i eseisty, absurdalnie niedocenianego i HANIEBNIE pomijanego. W 2021 roku minęło 80 lat od jego tragicznej śmierci i tak się składa, że inicjatyw przypominających życie i twórczość wybitnego lekarza-pisarza było jak na lekarstwo.
Z obawą – gdy zobaczyłam zwiastun. Trochę za dużo, trochę za bardzo. Jak wyszło?
Punktem wyjścia jest party hard u Witkacego. Po intensywnie zakrapianej alkoholem oraz wspomaganej innymi substancjami nocy 1914 roku w zakopiańskiej willi, czwórka naszych dżentelmenów (Witkacy, Żeleński, Conrad, Malinowski) usiłuje wydobyć się z czarnej dziury wspomnień, zrekonstruować przebieg ostatnich kilku godzin i poradzić sobie z ich konsekwencjami.
Fabuła ma jednak pretekstowy charakter – w rzeczywistości mamy do czynienia z bardzo zgrabną i klarowną (choć dość oczywistą) metaforą kryzysu tożsamości i drogi zawodowej pewnego lekarza i dopisaniem sympatycznej legendy do biografii jednego z naszych, pardon mój patetyczny bullshit, Mistrzów Słowa.
Atutem samym w sobie jest lekkie potraktowanie tematu i odbrązowienie epoki, zgodne przecież z postulatami Żeleńskiego. Podobnie samo przypomnienie większej grupie widzów artystycznego świata z początku XX wieku. Piękny to był czas w historii Polski – oczywiście dla elit, a nie dla 90% społeczeństwa, czego echa zresztą znajdziemy w felietonach Boya właśnie, który z całej tej czwórki z racji zawodu lekarza, był najmniej oderwany od rzeczywistości, a zarazem najbliżej tak zwanego prawdziwego życia. Jego trafne, ostre i bezkompromisowe diagnozy społeczne znalazły ujście w jego tekstach – świadectwie nędzy, niesprawiedliwości i hipokryzji społeczeństwa. Nie oszczędzał nikogo, kto w jego mniemaniu zasługiwał na publicystyczną reprymendę. Nie trzeba chyba dodawać, że bezkompromisowość wielokrotnie narażała go na ostracyzm, groźby i rozliczne przykrości.
Ale nie takiego Boya poznajemy w filmie, jeszcze nie. Doktor Żeleński to człowiek rozedrgany, zagubiony, nałogami zagłuszający wewnętrzne głosy i zmuszający się do pracy, do której nie czuje powołania, a jedynie – społeczną powinność.
O ile lekki ton i demokratyzacja opowieści o elitach są bardzo w stylu Żeleńskiego, o tyle filmowe dialogi nie zawsze dotrzymują natomiast kroku finezji pióra Boya.
Absurdalne nuty często wybrzmiewają dobrze i akuratnie, ale niestety nie brakuje też prób skłonienia widzów na siłę do rechotu i scen rodem z prymitywnego skeczu przy akompaniamencie miejscami zbyt ostentacyjnej muzyki, brzmiącej momentami jak zbyt często powtarzany żart. Rozumiem i szanuję chęć opowiedzenie historii Boya w przystępny sposób, żeby trafić do szerszego grona odbiorców, ale nie za wszelką cenę … Na szczęście tendencja jest zmienna, a film nierówny – bywają momenty “pod publikę”, grubo ciosane, bywają sceny bardziej zniuansowane, bywają też mało subtelne, ale i tak zabawne oraz błyskotliwe żarty.
Natomiast zagrane jest to koncertowo!
Przede wszystkim mamy świetnie obsadzonego Tomasza Kota, w którego interpretacji możemy dostrzec transformację Żeleńskiego, udaną próbę zarysowania charakteru, poglądów i dylematów Boya.
Dzięki Marcinowi Dorocińskiemu błyszczy także drugoplanowy Witkacy, który przecież już raz doczekał się swojego “co by było, gdyby…” (“Mistyfikacja” Koprowicza). Postać ze względu na swoją barwność bardzo faworyzowana przez współczesną popkulturę, ikoniczna i wyrazista, przez co chyba trudno ją grać, nie popadając w karykaturę i schematyzm. A Dorocińskiemu się udało. Robi to brawurowo, lekko, z błyskiem humoru.
Ale nie zapominajmy o dwóch pozostałych Niebezpiecznych Dżentelmenach. Joseph Conrad – niby “nasz”, ale jednak w powszechnej świadomości mało kojarzony ze swoim polskim rodowodem, również ma swoje pięć minut. Andrzej Seweryn, który przecież ze względu na zagraniczną karierę także jest obywatelem świata (choć w innych proporcjach), jako enigmatyczny intelektualista po przejściach, którego nic już nie zdziwi i nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi, czuje się jak ryba w wodzie. Najmniej znany z całej czwórki podróżnik i antropolog Bronisław Malinowski (Wojciech Mecwaldowski) – tutaj neurotyczny i typowo komediowy towarzysz, dotrzymuje kroku pozostałym, choć pozostaje w cieniu.
W międzyczasie cała czwórka na drodze spotyka przekrój bohaterów swoich czasów – część fikcyjnych, a część znanych nam, współczesnym, jeszcze ze szkolnej ławy. Są to mniej lub bardziej udane karykaturki i pospiesznie nakreślone portreciki mężów stanu, muzyków, malarek, poetek i bolszewików. Niektóre szalenie zabawne (Nadia Krupska, kochanka Lenina), inne mniej, ale na ogół zgrabnie wpisujące się w obraz epoki.
Mniej slapsticku, a więcej – powiedzmy – Wesa Andersona i mogłoby być pięknie. Ostatecznie otrzymaliśmy frywolny fanfik o artystach, który może czasem razić brakiem subtelności i dialogowymi słabościami, mógłby być znacznie lepszy, ale ostatecznie tą fikcyjną historyjką ma szansę zrobić więcej dobrego dla pamięci o wybitnych osobowościach sprzed stu lat niż niejedna lekcja czy pogadanka. Pod warunkiem, oczywiście, że nie będziemy jej traktować jej jako źródła wiedzy o epoce, a raczej punkt wyjścia do jej zgłębienia.
7/10