Loading

17 lat po emisji ostatniego odcinka “Przyjaciół” Ross, Rachel, Phoebe, Joey, Monica i Chandler znowu odwiedzili nas w naszych domach, tym razem za pośrednictwem nieco większych telewizorów i nieco mniejszych laptopów. Czy udało mu się spełnić oczekiwania milionów widzów, które przez lata urosły do rozmiarów Empire State Building?

W tekście mogą pojawić się spoilery, ale bez przesady – to odcinek bez scenariusza, a wszystkie poprzednie doskonale znacie, skoro czytacie ten tekst.

Olu: Ledwo w 2004 roku szóstka przyjaciół z Nowego Jorku wśród owacji i szlochów samych aktorów, ekipy i publiczności – zarówno tej obecnej w studio, jak i ponad 50 milionów Amerykanów oraz (z pewnym opóźnieniem) niezliczonej rzeszy telewidzów z całego świata na dobre opuściła przepastny apartament Moniki – niemal natychmiast pojawiły się pełne tęsknoty głosy za kontynuacją. Może serial, a może film, a może chociaż skecz lub inny krótkometrażowy wybryk dowolnej treści, byle tylko zobaczyć szóstkę serialowych “Przyjaciół” w komplecie. To pragnienie stało się obsesją i zbiorową fantazją, którą trudno chyba będzie zrozumieć osobom, które na friendsowy fenomen z różnych przyczyn się nie załapały…

Konrad: I gdy HBO ogłosiło, że przy okazji przejęcia praw do pokazywania „Przyjaciół”, zrobi odcinek specjalny, wielu ludzi nie zwróciło uwagi na mały dopisek „bez scenariusza”. Oczekiwali, że dowiedzą się, jak Chandlerowi i Monice mieszka się na przedmieściach, czy Ross i Rachel są nadal razem, czy Phoebe i Ross nadal spotykają się z pozostałymi. Nic z tych rzeczy. Szóstka aktorów zebrała się ponownie razem, by zarobić kilka milionów dolarów wziąć udział w czymś na pograniczu talk-show i filmu dokumentalnego. Efekt jest taki, że widzowie otrzymali produkt będący jedną wielką sentymentalną podróżą. Jednocześnie dodano wielki wykrzyknik po zdaniu: „Fabularna kontynuacja „Friends” nigdy nie powstanie”. Czy to dobrze?

O: Marta Kauffman, David Crane i Kevin Bright, czyli trójca odpowiedzialna za powstanie “Przyjaciół”, twardo stąpają po ziemi i potrafią oprzeć się pokusie zajrzenia w przyszłość swoich bohaterów. Jak sami przyznają, zależało im na pokazaniu tego okresu w życiu człowieka, kiedy przyjaciele stają się dla siebie nawzajem rodziną. Już po opuszczeniu “gniazda”, a jeszcze przed założeniem własnej. Dlatego w momencie, gdy drogi bohaterów się rozchodzą, serial traci swoje główne spoiwo, a tym samym rację bytu. Trudno, żeby “Friends” zmienili się nagle w “Married with Children” (oryginalny tytuł “Świata według Bundych” zresztą).

Dlatego twórcy postanowili na sprawdzoną w Stanach formę “reunion”, czyli spotkania po latach, z której korzystali między innymi twórcy rzeczonego “Świata według Bundych” czy “Golden Girls”. To bezpieczny wybór, bo zaspokaja apetyt, nie powodując niestrawności ani przesytu, co najwyżej mdłości od nadmiaru słodyczy, ale tej jesteśmy przecież głodni oglądając tego typu produkcje, więc chyba nie będziemy narzekać, że ciasto jest słodkie, czyż nie? Ok, wiem, że wszyscy to robimy, oceniając torty na imprezach, ale chyba raczej powinniśmy wiedzieć, czego się spodziewać.

K: Sam byłem sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, bo wyglądało mi to na robienie wielkiego wydarzenia ze zwykłego spotkania obsady. Wcześniej też się spotykali w różnych programach – jedyna różnica, że może nie wszyscy jednocześnie, ale o ile mnie pamięć nie myli to do takiego spotkania też już doszło. Może dzięki mojemu nastawieniu się „miło rozczarowałem”. Show zostało fajnie rozbudowane (nie wszystko było potrzebne, a niektórych fragmentów było za mało, ale o tym później). Już sam początek, czyli wejście każdej kolejnej gwiazdy do studia, w którym nagrywano serial (specjalnie ponownie postawiono „mieszkania” Moniki i chłopaków z drugiej strony) powinno złapać za serce każdego fana, który serial może oglądać w kółko. Niemal cały odcinek to gra na sentymentach. Kiedyś to były czasy, a teraz nie ma czasów.

O: Na początku jest odrobinę niezręcznie, jak to na spotkaniu po latach. Ba, mamy nawet wrażenie, że znamy serial lepiej niż oni sami. Ale z każdą kolejną minutą aktorzy przełamują lody, a my wraz z nimi. Widać coraz więcej – ufam, że szczerych – emocji z ich strony. Odtworzona scenografia i backstage naprawdę wydają się robić na nich wrażenie i przypominać o niesamowitej dekadzie z ich życia. Bywa jednak tak, że na tego typu show świetnie bawią się tylko sami uczestnicy. Na szczęście nie tym razem. Emocje przenoszą się na widzów, bo na poziomie realizacyjnym odcinek jest naprawdę porządnie zrobiony. Nie ograniczamy się do jednej lokalizacji i do rozmowy na kanapie. Oprócz wywiadów mamy odtworzony słynny serialowy quiz, którego stawką było mieszkanie Moniki. Znienacka wpadają na chwilę aktorzy drugoplanowi, a każde ich pojawienie się (niektóre naprawdę zaskakujące!) daje wiele radości. Są też – czasami może trochę przypadkowi – goście, pokaz mody najsłynniejszych serialowych strojów, odtwarzanie ulubionych scen. Jest wreszcie wspólne czytanie scenariusza przy stole, skonfrontowane z oryginalnymi scenami, które wypadają wiarygodnie, zabawnie, przejmująco i wzruszająco – w różnych konfiguracjach.

Równie emocjonalnie wypadły dla mnie wstawki z wypowiedziami widzów z różnych zakątków świata – tak podkreślające uniwersalny charakter serialu. Pozwalają przynajmniej częściowo uchwycić wspólny mianownik dla tak zróżnicowanej etnicznie, kulturowo, intelektualnie i wiekowo grupy odbiorców.

K: Moim zdaniem to był właśnie zupełnie zbędny fragment. Wiem, że serial był popularny na całym świecie, ale te opowieści ludzi różnych płci, ras i kolorów wyglądały jak reklama nowego telefonu. Już bardziej do mnie przemówiły wypowiedzi znanych ludzi, którzy ten serial cenili jak David Beckham, ale też uważam je za zbędne zapychacze. Ale już najbardziej nie rozumiem wpychania do odcinka chociażby Justina Biebera, którego całą rolą było wzięcie udziału w “pokazie serialowej mody”. Chłopak jest w tym wieku, że być może nawet nie oglądał serialu. Wyglądało mi to jak próba przyciągnięcia do HBO młodszego pokolenia. Zamiast tego wolałbym zdecydowanie więcej drugoplanowych, a nawet epizodycznych bohaterów, którzy pojawili się w serialu. Na szczęście poza główną szóstką było jeszcze kilku – w tym ci, które pojawili się dosłownie na chwilę, ale wielu jednak też brakowało.

O: OK, zgadzam się co do randomowych gości nieco na siłę, którzy mogliby być zastąpieni postaciami związanymi z serialem (zabrakło mi choćby partnera Phoebe – Paula Rudda oraz serialowych dzieciaków – dorosłego już Bena i bliźniaczek grających Emmę). Wypowiedzi widzów będę jednak bronić, bo oni są częścią fenomenu “Przyjaciół”. Utożsamianie się się z grupą nowojorczyków wśród mieszkańców Słowenii, Wietnamu i zakątków Afryki, czerpanie z niego pozytywnej energii w trudnych momentach życiowych, powrót do ulubionych odcinków – wspólne dzielenie tego doświadczenia do dziś odbywa się na wyjątkową skalę. Relacja widz-twórca ma tu zresztą jeszcze inny wymiar. Publiczność zgromadzona w studio była traktowana przez ekipę jako sędziowie najwyższej instancji. Uważnemu wsłuchiwaniu się w reakcję widzów zawdzięczamy usunięcie mniej śmiesznych żartów, a nawet – rozwinięcie kluczowych wątków – losy Moniki i Chandlera wyglądałyby zupełnie inaczej, gdyby nie żywiołowa reakcja audytorium. 

No dobrze, wprawdzie wspomniałam, że format zniesie potężną dawkę cukrzenia, ale czy twórcy zapanowali chociaż odrobinę nad tą symfonią wzruszeń, wyznań i ekscytacji?

K:
Elementów kontrowersyjnych, które by na chwilę zmyły lukier płynący z ekranu, również jest niewiele. Coś jak… dokument o Krawczyku. Fajnie się ogląda, ale potem pojawiają się pytania: hej, ale dlaczego nie pokazali tego i tego. Tym i tamtym, które jako pierwsze przychodzi do głowy, są problemy Matthew Perry’ego grającego Chandlera. Aktor jeszcze podczas nagrywania serialu zmagał się z różnego rodzaju uzależnieniami. Dawniej był najczęściej wymieniany jako ten najzabawniejszy z całej szóstki. W odcinku specjalnym był najbardziej wycofany, wręcz skulony. Rzadko kiedy zabierał głos – miałem wrażenie, że wręcz wycięto niektóre fragmenty, gdy zaczynał mówić za dużo, za smutno. Pomimo tego i tak gdzieś w tle, często było widać jak podpiera ręką głowę. Odcinek specjalny miał wzruszać i wzrusza, ale prawie odpuszczono prawdziwe dramaty, które również dotykają aktorów komediowych. W pewnym momencie Perry mówi, że chorobliwie bał się, że nikt się nie zaśmieje z jego żartu – myślał wręcz, że wtedy umrze. Innym razem, gdy padło do niego pytanie, czy odbiera telefony od pozostałych „przyjaciół”, stwierdził, że nikt do niego nie dzwoni. Reszta obsady zareagowała śmiechem, a u Perry’ego było widać zmieszanie, bo chyba niestety mówił to na poważnie… 

O: Trzeba jednak dodać, że sam Matthew w innym fragmencie podkreślał istniejącą więź między aktorami. Serialowy Chandler był w tym programie rzeczywiście personifikacją ciemnej strony zawrotnego sukcesu i ceny, którą przychodzi płacić za bycie “na świeczniku”. Pewnym pocieszeniem są doniesienia, że tuż przed nagraniami aktor miał zabieg dentystyczny i naprawdę chcę wierzyć, że to było przyczyną jego apatii. W sumie jestem w stanie zrozumieć, że twórcy postawili zmarginalizować ten wątek (ostatecznie go nie usunęli, więc dobrze, że chociaż odrobinę wybrzmiał). Nie zapominając o cenie sławy, nadal było to doświadczenie, które zapewniło jego uczestnikom poziom życia i sympatii nieosiągalne dla znakomitej większości śmiertelników, w tym także aktorów. Rozmowa toczyła się w końcu z wykorzystaniem kawiarnianej kanapy, a nie kozetki u dr Melfi z “Rodziny Soprano”. Z wątków nieobecnych nie pojawił się też wątek naturalnego starzenia się pewnych elementów serialowego obrazu świata, które 20 lat później budzą pewne kontrowersje. Jestem zwolenniczką reinterpretacji przetwarzanych treści, o ile nie kończy się wylewaniem dziecka z kąpielą. Warto o nich mówić, warto przypominać, że Nowy Jork jest o niebo bardziej zróżnicowany etnicznie, że definicja męskości ewoluuje, ale pamiętajmy też, że pewne wątki miały w “Przyjaciołach” wręcz pionierski charakter – np. pokazanie związku, a następnie ślubu dwóch kobiet. Z jednej strony może trochę szkoda, że twórcy odcinka specjalnego nie wyszli naprzeciw temu dyskursowi, z drugiej – to zmieniłoby wydźwięk całości i dodatkowo wydłużyłoby czas trwania, czego pewnie chciano uniknąć.

K: Zawsze mogli zrobić dwa odcinki. Myślę, że żaden fan by się nie obraził 🙂 Poza wspomnianym Matthew również nieco wycofana była serialowa Monica. Za to Matt (Joey) i Lisa (Phoebe) bawili się doskonale. Ten pierwszy zresztą już w serialu “Episodes” (polecamy!) pokazał, że ma do siebie spory dystans – grał w nim jedną z wersji samego siebie. Gościnną rolę zaliczył tam zresztą także David Schwimmer – również pełną dystansu do siebie. Nie można również zapomnieć o Aniston, która po serialu zrobiła największą karierę. Rachel wraz z Rossem na samym początku nieco się wybijali ponad pozostałe wątki, a ich “przerwa” na stałe wrosła w popkulturę. Także i w tym odcinku pojawił się ich wątek. Raz na zawsze ustalili, czy mieli przerwę, ale także… czy aktorzy mieli ze są romans, co pozwoliło im tak wiarygodnie wcielić się w role…

O: Deklaracje Aniston i Schwimmera przyćmiły pozostałe serialowe ciekawostki i anegdotki. Ja wiem, że poruszamy się niebezpiecznie blisko grząskiego tabloidowego gruntu, ale nierozerwalna więź aktorów z kreowanymi przez nie postaciami w przypadku tego serialu sprawia, że trudno przejść nad tym zupełnie obojętnie. Ich historia dosyć gorzko wybrzmiewa w kontekście losów Rossa i Rachel. Jest też w tym jakiś smuteczek, gdy dwie właściwe osoby spotykają się w niewłaściwym czasie (jak wynikało z wypowiedzi samych zainteresowanych). Z drugiej strony – zdaniem reszty aktorów – być może właśnie to wszystko wpłynęło na tak przekonującą relację tej dwójki na ekranie. Do tego stopnia, że, jak przyznała Marta Kauffman, o losy Rossa i Rachel dopytywał się nawet jej rabin. 

Czy warto obejrzeć “Friends Reunion”? Osoby, które oczekiwały mniej zachowawczego ruchu niż klasyczne spotkanie po latach, mogą być nieco rozczarowane. My jednak obejrzeliśmy całość z wielką przyjemnością i nie bez wzruszenia. Koniec odcinka pojawił się dla mnie zupełnie znienacka i byłam zaskoczona, jak szybko upłynął czas będący odpowiednikiem długości pełnometrażowego filmu. Podejrzewam, że wielu miłośników “Przyjaciół” może mieć podobne odczucia. Ci, którzy do tej pory nie oglądali, raczej nie będą podzielać tych wrażeń, ale będą mieli szansę załapać, o co tyle szumu z tymi “Friendsami” i może sięgną po któryś odcinek. Może i oni dojdą do wniosku, że “Przyjaciele” przydają się w życiu. Bo też trudno o drugi taki serial “towarzyszący”. Do binge watchingu i zanurkowania we wszystkie 10 sezonów, ale i do oglądania wyrywkowo, przy okazji. Gdy jest miło i sympatycznie lub gdy jest przykro i źle. Bo “Przyjaciele” to plasterek na rany, gorąca czekolada i ciepły kocyk po powrocie z deszczowego spaceru, a cytując klasyka -„klinek na splinek, na brzydki bliźniego uczynek, na taki jaki jakiś nie taki ten byt”.

Ola i Konrad

Top