„Robiłem to, co trzeba było zrobić” – powtarza Frank Sheeran, opowiadając o strzelaniu do jeńców i późniejszej pracy seryjnego zabójcy na usługach mafii. Martin Scorsese też zrobił to, co trzeba było zrobić. Zebrał czołowych aktorów kina gangsterskiego, którzy w ostatnich latach swój talent rozmieniali na drobne, wziął książkę o mafii i na jej podstawie stworzył film, na który wszyscy zasłużyli. De Niro, Pacino i Pesci. Zapewne ten ostatni raz.
To był projekt, z którym Scorsese chodził od lat i już na początku wspominał, kogo widziałby w głównych rolach. Lata mijały, pojawiały się kolejne filmy od tego reżysera i w sumie wszystko wskazywało na to, że film nigdy nie powstanie. Dopiero Netflix i jego pieniądze pozwoliły wejść na plan. Powstał film… godny. To chyba najlepsze określenie, jakie mi przychodzi na myśl. Nie znajdzie się w TOP3 najlepszych gangsterskich filmów, ale też nie będzie przywoływany jako kaszanka. „Irlandczyk” to produkcja, która wymaga od widza nieco więcej niż brawurowy „Wilk z Wall Street” czy „Chłopcy z ferajny”. Bliżej mu do „Ojca Chrzestnego”, a humanizmem prawie dorównuje „Milczeniu” od Scorsese, które bardzo lubię (i chyba jestem w mniejszości).
„Irlandczyk”, czyli Frank Sheeran, jest związkowcem, ojcem, mężem i mafijnym cynglem. Po krótkiej przygodzie z rozwożeniem mięsa zaczyna działać na zlecenie „rodziny” Russella Bufalino. Przy okazji rozpoczyna współpracę także z amerykańskim Wałęsą lat 50- i 60-tych. To Jimmy Hoffa, który tak jak nasz rodak, jest szefem wielkiego związku i nawołuje ludzi do solidarności. Brakuje tylko, by w pewnym momencie skoczył przez płot i został prezydentem.
Narratorem całości – tak jak w książce – jest Frank, ale z czasem można mieć poważne wątpliwości, czy jest też głównym bohaterem. Al Pacino w roli amerykańskiego Wałęsy kradnie każdą scenę i mimo że pojawia się na ekranie na krócej, to przede wszystkim on zapada w pamięć, to jego historia jest motorem napędowym. To on wywołuje konflikty i popędza fabułę do przodu. To, wreszcie, jego pobudki najbardziej rozumiemy. Scenarzyści zadbali o konkretny background, dzięki czemu wiemy, czym się kieruje, co go napędza. Frank, pomimo tego, że jest narratorem, ukrywa się przed widzem, tłumi emocje, nie wiemy nawet, jak to się stało, że z taką łatwością zaczyna zabijać ludzi. W książce „Słyszałem, że malujesz domy” zdecydowanie więcej miejsca poświęcono jego wojennym doświadczeniom, Frank opowiada też o swoim dzieciństwie, którego w filmie nie ma w ogóle (nie mieli pomysłu jak z De Niro zrobić 8-latka?). Ciekawych odsyłam zatem do książki, po niej nie ma się wrażenia, że Irlandczyk jest socjopatą, co można pomyśleć po seansie.
Skoro już jesteśmy przy odmładzaniu, kilka słów o głośnym eksperymencie z cyfrowym odmładzaniem aktorów. Krótko mówiąc: technologia nie jest jeszcze na to gotowa. A dłużej? Cóż, o ile w miarę dobrze wypadło odmłodzenie aktorów o 20 lat, to już o 40 wyglądało nierealistycznie – szczególnie tyczy się to De Niro. Wygładzona, dziwnie nieruchoma twarz jak z gry komputerowej, a przy tym grymas i ruchy jak u starca, którym De Niro przecież jest… Najgorzej, gdy musiał się jeszcze ruszać, jakby grał w Ojcu Chrzestnym 2, który miał swoją premierę, uwaga, 45 lat temu (!) Podobnie kiepsko komputery poradziły sobie z Pescim. Pacino może najmniej odmładzali, ale tylko on wypadł naturalnie. Jak wspomniałem – odmłodzenie od 20 lat było w miarę ok, ale więcej to już przesada i zakładanie maski. Drodzy twórcy, jak chcecie robić film z bohaterami na różnych etapach życia, to mam protip, zatrudnijcie młodszych i starszych podobnych do siebie aktorów.
Wracając ze świata komputerów do świata kina, mamy tu w sumie pewien dysonans poznawczy, bo te cyfrowe twarze zagrały w filmie, który wygląda tak, jakby wyszedł 20 lat temu. Sposób prowadzenia kamery, wolniej zmieniające się ujęcia. Coś dla zmęczonych efekciarstwem, gdyby nie te twarze, do których z czasem idzie się jakoś przyzwyczaić. A czasu, by się przyzwyczaić trochę mamy, bo film trwa 3 i pół godziny. I tutaj zatrzymajmy się na chwilę. Po sieci krążą grafiki „JAK PODZIELIĆ SOBIE FILM”. Ja wiem, że ostatnio rzadko powstają tak długie produkcje, ale oglądanie serialu przez 4 godziny wcale taką rzadkością nie jest. Nie wariujmy, to jest jednak produkcja, w którą lepiej wejść, poczuć klimat, a nie dzielić na fragmenty i oglądać przez kilka dni. „Dawno temu w Ameryce” było jeszcze dłuższe.
To nie jest „kolejny gangsterski film”. Scorsese chce powiedzieć coś więcej o przestępczym świecie ponad kopiowanie samego siebie. Akcja i strzelaniny są tutaj tłem dla historii o przyjaźni, zasadach, lojalności, życiowych wyborach i samotności. Nie ma tutaj zabójczego tempa, reżyser skupia się na swoich bohaterach i ich rozterkach. Z każdym kwadransem film tylko zyskuje. Ostatnia godzina to absolutne mistrzostwo – gęsta atmosfera poprzecinana rozmowami o niczym, jakby wyjąć je z filmów Tarantino. Pacino jako Jimmy Hoffa każdą sceną rozbraja: raz komicznie, innym razem dramatycznie. De Niro już bez cyfrowej maski też daje popis aktorstwa. Ciekawą rolę ma tutaj Joe Pesci. Przyzwyczajony do jego poprzednich wybuchowych kreacji, nie wiem czemu oczekiwałem tutaj czegoś podobnego, a tymczasem aktor gra najspokojniejszego człowieka na świecie i dla niego to jest największy powrót. O ile De Niro i Pacino w ostatnich latach nie rezygnowali z grania w filmach, tak Pesci miał 9-letnią przerwę, a ostatni duży film, w którym się pojawił to była „Zabójcza broń 4” z 1998 roku. Dzięki, że dałeś się namówić na ten powrót. Dzięki Netflix, że dałeś pieniążki na to pożegnanie z wybitnymi aktorami (znając ich to pewnie jeszcze zagrają w jakichś kiepskich komediach) i przy okazji robisz rewolucję, puszczając w streamingu jeden z najbardziej oczekiwanych filmów roku. Warto było czekać.
Konrad
8/10