Loading

15 sierpnia 1969 roku – to dzień, do którego przenosi nas filmowy wehikuł czasu. Na podwórkowej scenie obserwujemy beztrosko bawiące się dzieci. Nagle przed chłopcem bawiącym się w wojownika jak spod ziemi wyrastają dorośli bawiący się w przemoc już nie na niby, a tarcza z pokrywki kosza na śmieci przydaje się do osłaniania przed realnym zagrożeniem. Scena z życia dzielnicy zamienia się w epicentrum zagrożenia.

Bo 15 sierpnia 1969 roku to również data brutalnych zamieszek w Irlandii Północnej będących eskalacją konfliktu protestancko-katolickiego. 

Kostki brukowe […] stały się barykadami, a świat dosłownie wywrócił się do góry nogami. Z pewnością moje życie już nigdy nie było takie samo”

– tak właśnie zapamiętał ten dzień reżyser “Belfastu”, Kenneth Branagh, tworząc film częściowo oparty na swoim własnym dzieciństwie. I właśnie dlatego urodzony w 1960 roku irlandzki aktor, reżyser i scenarzysta, uczynił głównym bohaterem 9-letniego Buddy’ego, rodowitego mieszkańca Belfastu. To jego oczami poznajemy realia dzielnicy, w której przyszło mu dorastać.

Skutki zamieszek (na kartach historii odnotowanych jako “The Troubles”) odczuli właściwie wszyscy mieszkańcy dzielnicy. Mimo mocnego i brutalnego początku, Belfast nie koncentruje się jednak na tym dramatycznym i niestety obszernym rozdziale historii, lecz na codzienności podglądanej przez pryzmat rodziny Buddy’ego – typowym dla swojego środowiska przedstawicielom klasy robotniczej.

Dzieciństwo kontra dorosły świat

Buddy wywodzi się z rodziny protestantów, ale jego rodzina pozostaje wolna od uprzedzeń wobec katolików. Nie widać ich zresztą za bardzo w codzienności bohaterów – pojawiają się jako zewnętrzna siła, która usiłuje namieszać w ich życiu. Oni sami nie wydają się zawracać nią sobie głowy, mają ważniejsze sprawy do roztrząsania. A “dorosłych” problemów, które docierają jako odległe echo, trafiają rykoszetem lub dosięgają Buddy’ego bezpośrednio, nie brakuje.

Zaogniony konflikt miał pozostać z Irlandczykami przez prawie 30 lat, nie był jednak jedynym źródłem niepokojów. Życie mieszkańców klasy robotniczej Belfastu wypełnia codzienna walka o byt, wysokie bezrobocie i niski standard życia właściwie od pokoleń. Znaki pojawiają się zarówno w opowieściach dziadków (malowanie rajstop na nogach przez młode kobiety, chcące mimo biedy być elegantkami), jak i teraźniejszości – skromna plastikowa choinka z przerzedzonymi gałązkami, znoszony tornister, toaleta na zewnątrz domu, walka z długami…

Brzmi znajomo?

Pod względem obyczajowym w zasadzie wielu Polaków może się z tym obrazem utożsamić. Jeśli nie obecnym dwudziesto- i trzydziestolatkom (chociaż im – nam – też może), to na pewno ich dziadkom i rodzicom.

Mamy w “Belfaście” mało życzliwy (mówiąc oględnie), za to nieco… hmm… pamiętliwy, Urząd Skarbowy. To też rzadko obecny w domu ojciec – nie tyle z powodu braku zaangażowania, co jednak charakteru pracy, wymagającego bycia z dala od rodziny przez większość czasu.

To wreszcie emigracyjne dylematy, które oznaczają z jednej strony wyrwanie się z biedy i szansę na lepsze życie, z drugiej – rozłąkę, perspektywę rozbicia rodziny, zaczynania od zera.

Niezależnie od tego, czy nowym miejscem życia miałaby się okazać Anglia, Australia, czy Księżyc… bo dla mieszkańców Belfastu wszystkie te perspektywy są równie odległe i nieosiągalne.

Para na Film Belfast

Mieszkańcy Belfastu nie bardzo wierzą w życie pozabelfastowe – dla nich stolica Irlandii Północnej jest całym życiem. Przez cały film, gdy im towarzyszymy, praktycznie nie opuszczamy murów dzielnicy, nie licząc pojedynczych ujęć, gdy oglądamy Belfast z lotu ptaka.

Nie, Belfast nie jest wymarzonym miejscem do życia, przyznają to dość zgodnie jego mieszkańcy. Ale jest w nim wszystko, co oni sami znają. Nie bez powodu to właśnie miasto jest tytułowym bohaterem tej sentymentalnej opowieści. 

Tata jak John Wayne

My tymczasem razem z małym Buddy’m usiłujemy zrozumieć zawiłości świata, które wdzierają się w tę codzienność. Polityka w telewizji dociera do chłopca jednym uchem, jako odległa i nieprzystająca do jego mikrokosmosu, podobnie jak religia – istotna, ale dość abstrakcyjna, reprezentowana przez surowego do granic absurdu pastora. Obie religie – katolicka i protestancka – są tu zresztą źródłem humorystycznych porównań, gdy u bohaterów widać ostrożny pragmatyzm i porównywanie specyfiki, ale raczej pod kątem personalnych korzyści i wygody niż podszyte wrogością.

Jednak dla chłopca znacznie większy wpływ na jego rzeczywistość mają oglądane namiętnie filmy z Johnem Waynem, na podstawie których Buddy kreuje swój świat, co znajduje odzwierciedlenie w kadrach filmu.

A zdjęcia w tym filmie hipnotyzują. To, co zwraca uwagę w “Belfaście” na poziomie wizualnym w pierwszej kolejności, to oczywiście czerń i biel. Nie jest to zabieg odosobniony we współczesnej kinematografii, przeciwnie – na tyle charakterystyczny, że bez wyraźnie obranego przez twórców celu, staje się pretensjonalny i wtórny. Nie tym razem. Tutaj czerń i biel to z jednej strony przysłowiowa szarość dnia. Kontrast z codziennością tworzą sceny, gdy Billy z rodziną są w kinie i teatrze, które wręcz eksplodują kolorami, co również podbija perspektywę dziecka.

Strony: 1 2

Top