Dwa polskie filmy, jeden meksykański i siedem amerykańskich – w tym animacja. Tak wygląda nasza, ułożona wspólnymi siłami, dziesiątka najlepszych filmów 2018 roku. Tradycyjnie zacznijmy od końca.
10. Kler
Ola: Zwiastun sugerował przaśną rozrywkę. Szczęśliwie, jak to często bywa, okazał się obliczonym na szybki zysk oszustwem przyciągającym do kin ludzi poza swoją grupą docelową. Trailer rozpętał niemerytoryczną burzę wokół tego filmu, co miało swoje wady i zalety. Dobrze, że oczy wielu rzeczywistych i niedoszłych widzów zwróciły się ku mrożącemu krew w żyłach problemowi społecznemu, jakim jest pedofilia w Kościele. Źle, że wiele osób skreśliło ten film, obawiając się, że Smarzowski pozazdrościł Patrykowi Vedze. Nic podobnego. “Kler” nie jest kompilacją “101 dowcipów o księżach”. Film świetnie się ogląda, ale nie kosztem przekazu. To wnikliwa opowieść przede wszystkim o ludziach. Facetach w koloratkach, uwięzionych w bardzo specyficznym systemie, to prawda, ale przede wszystkim – pełnokrwistych postaciach. Krzywdzonych i krzywdzących, z których każdy jest w innym momencie życia. Oczywiście film koncentruje się na grzechu kościoła, pokazuje tylko wycinek rzeczywistości, ale w obrębie tego wycinka mamy zróżnicowanie i próbę zrozumienia mechanizmu tego zjawiska. Teraz, gdy już ucichły krzyki wokół “Kleru”, może warto zobaczyć go jeszcze raz, bez rozpraszaczy w postaci cudzych opinii (niech ta będzie ostatnia! 😉 ).
Konrad: Film osiągnął sukces, którego zapewne nie spodziewali się zarówno twórcy jak i episkopat. Ponad 5 milionów widzów w kinach to trzeci frekwencyjny wynik po 1989 roku, a wyżej są już tylko filmy, na które chodziły całe szkoły. To wiele mówi o naszym polskim, ludowym podejściu do kościoła. Większość Polaków to chrześcijanie, ale księża nie są szczególnie lubiani. Jak ktoś zrobił film o tym, że „złote, a skromne” i „co łaska, ale nie mniej niż tysiąc”, to tłumy chciały to zobaczyć. To jak powiedzieć głośno coś, o czym raczej publicznie się nie mówi, ale większość tak myśli. „Kler” przy okazji padł ofiarą własnych zwiastunów i tematyki. Wielu ludzi widziało w nim (nawet nie oglądając) tylko ideologię, a to całkiem sprawnie napisana historia, w której w sumie tylko jeden z trzech głównych bohaterów jest tym złym. Tutaj do przeczytania moja cała recenzja.
9. Narodziny gwiazdy
O: Film, który startuje zarazem z niskiego i wysokiego pułapu. Wysokiego, bo ma za sobą kilka kanonicznych wersji, z którymi porównań nie uniknie. Z niskiego, bo mamy tu do czynienia ze schematem, który jest wpisany w konwencję tego filmu i naprawdę niewiele tu możliwości ucieczki. A jednak! Można w okowach schematu stworzyć coś wzruszającego, a nawet budzącego dreszcz emocji.
Bradley Cooper jest tu znakomity jako aktor, świetny jako piosenkarz i naprawdę porządny jako reżyser. No dobrze, kilka dłużyzn jest, scenariusz ma swoje wady. Ale dla równowagi są momenty, podczas których jesteśmy w środku wydarzeń i mamy wrażenie, że czujemy to, co czują bohaterowie.
Widziałam mieszane opinie o Lady Gadze. Mnie mocno zauroczyła. Jej bezpretensjonalność i wokal w tym filmie są dla mnie klasą samą w sobie. Mam nadzieję, że Stefani Germanotta jeszcze nie raz da się nam poznać z tak dobrej strony.
K: Lady Gaga dobrą aktorką? Jak najbardziej! Bradley Cooper potrafiący śpiewać? A jakże! Najbardziej lubimy historie, które już znamy. „Narodziny gwiazdy” są już trzecim (!) remakiem. Film znalazł się na tej liście nie tylko z powodu wokali, ale także z powodu… dźwięku. Jak ta gitara brzmi, jak słychać tę perkusję – coś pięknego. Pomiędzy dwójką głównych bohaterów jest wyczuwalna chemia, a aktorzy grają nietypowe dla siebie role. Gaga przy okazji rozlicza się z własną przeszłością, więc zamiast przebieranek i szokowania wciela się w zwykłą dziewczynę o niezwykłym głosie. Cooper zamiast bycia gogusiem, tutaj gra zmęczonego życiem alkoholika o chropowatym głosie. A piosenkę z filmu jeszcze długo będziecie sobie nucić.
8. Roma
O: Artystyczne girl power. Kadry wypełnia monotonna codzienność, jesteśmy raczej obserwatorami życia, niż widzami na seansie. Kiedy jednak bohaterowie stają w obliczu gwałtownych zwrotów akcji, na ogół oglądamy je w surowej formie, bez dramaturgicznej okrasy. Zresztą w “Romie” i tak najważniejsze są procesy, które zachodzą w kobiecych postaciach. I tutaj również reżyser każe nam wykonać pracę. Żebyśmy patrzyli i widzieli. Żebyśmy byli wyczuleni na niuanse, gesty, spojrzenia, ton głosu, zachowania, bo to one opowiadają nam film. Film, który skutecznie egzekwuje od nas takie zaangażowanie, nie daje o sobie zapomnieć. I myślę, że w tym w dużej mierze tkwi przyczyna zachwytów, które “Roma” wzbudza.
Bardzo feministyczne kino w najlepszym tego określenia znaczeniu.
Czy “Roma” jest lepsza niż “Zimna wojna”? Jestem za naszym kandydatem, chociaż wedle festiwalowych standardów to “Roma” jest skazana na sukces. Nie zmienia to faktu, że moim zdaniem to godni rywale.
K: Jedyna propozycja nie z kina, a z Netfliksa. W tym roku 2 razy pozytywnie zaskoczyły mnie czarno-białe produkcje. Jedną z nich jest „Roma”. Zawsze mam obawy co do takich filmów, że spędzę dwie godziny, oglądając jakiś pretensjonalny bełkot lub będę dzielił na części, by nie umrzeć z nudów. „Roma” nie jest filmem łatwym i trzeba się przyzwyczaić do dłuższych ujęć, niespiesznych, pozornie nie mających wpływu na fabułę dialogów. Jednak wszystko tu jest po coś – żadna to sztuka dla sztuki. Z jednej strony mamy obraz Meksyku przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, krwawe protesty, klasowe społeczeństwo, patriarchat. Duża sprawa, w której zamknięte są te pozornie mniejsze – rodzina, poszukiwanie własnego szczęścia, pogodzenie się z losem. Żaden z bohaterów nie wygłasza monumentalnej przemowy, a gdy widzisz napisy końcowe dobrze rozumiesz co film chce ci powiedzieć i w zależności od odbiorców – morał może być naprawdę różny.
7. Jestem najlepsza. Ja, Tonya
O: Tak jakoś ten film w mojej głowie mimowolnie łączy się w parę z “Disaster Artist”, gdy myślę o najlepszych tytułach minionego roku. Ze względu na empatyczny sposób poprowadzenia postaci, ale też ze względu na ich specyfikę. Bo tu także mamy osobę, która od zawsze “chciała za bardzo”, a która została wyśmiana i poddana krytyce, choć oczywiście ze zgoła innych powodów. Tyle że Tonya – jedna z pierwszych w historii łyżwiarek figurowych, które wykręciły “tego męskiego” potrójnego axla – talent miała. Ale ku ziemi ciągnął ją usilnie emocjonalny bagaż, “złe” pochodzenie i trudny charakter nieprzystający do księżniczek rzucających na kolana łyżwiarskich sędziów. To spowodowało, że zamiast wzbić się ponad lodową taflę, boleśnie upadła. Twórcy pokazują nam trudne życie Tonyi i nieco ją usprawiedliwiają, ale sam czyn, który ją pogrążył – zamieszanie w sprawę ataku z metalowym prętem na konkurentkę Nancy Kerrigan – pozostaje owiany tajemnicą.
Trzeba było wyjątkowego wyczucia i talentu, by tej oplotkowanej na wszystkie sposoby w Stanach historii powiedzieć coś odkrywczego, bohaterom zapewnić wielowymiarowe charaktery, a przy tym jeszcze pozwolić sobie gdzieniegdzie na badassowską groteskę rodem z Tarantino.
Nie byłoby to możliwe bez tej obłędnej wariatki Margot Robbie – oby tak dalej trafiała z rolami. Alisson Janney jako matka-socjopatka również zasłużyła na ochy i achy, które przypadły jej w udziale.
K: Ciekawy przypadek. Historia, którą opowiada nam film nie została w pełni udowodniona, nadal mamy wiele różnych interpretacji. Twórcy wzięli po trochu z każdej i zrobili kawał dobrego kina. Kapitalna jest także rola Margot Robbie. Aktorka, którą świat poznał przy okazji „Wilka z Wall Street” wydawała się być tylko „lalką”, a tutaj pokazała także talent. Chociaż moja faworytka jest akurat na drugim planie i jest nią Allison Janney w roli matki głównej bohaterki. Przy stylizowanych na dokument wstawkach, w których się pojawia, ma się wrażenie oglądania serialu w stylu „z kamerą wśród amerykańskiej patologii”. W ogóle cały casting jest tutaj wyjątkowo udany. Podobnie jak montaż, pomysły inscenizacyjne. Kino biograficzne zrobione w stylu autorskiego, małego, niezależnego filmu.
6. Disaster Artist
O: “The Room” po raz pierwszy obejrzałam około 9 lat temu oczami Nostalgii Critica (jego pamiętna recenzja), w czym chyba nie byłam odosobniona. Wygląda na to, że właśnie znanemu youtuberowi (bo było to w czasach, zanim mówiło się “vloger”) udało się najskuteczniej wypromować magnetyzujący swoją nieudolnością najgorszy film świata. Teraz jego sławę godnie ugruntował James Franco. Zrobił to ze zdumiewającą gracją – dając nam okazję do szczerego śmiechu, a przy tym pozwalając współodczuwać, a nawet współczuć bohaterowi, który wymyka się przecież wszelkim ziemskim kategoriom i zdumiewająco skutecznie zachowuje informacje o sobie w tajemnicy. I chyba dlatego Tommy Wiseau (który wciąż zaprzecza plotkom, jakoby był Tomaszem Wieczorkiewiczem z Poznania, ale my i tak wiemy swoje!) budzi w nas od lat tyle ciekawości graniczącej z fascynacją. W “Disaster Artist” Tommy nas śmieszy, przeraża, irytuje, ale też budzi naszą sympatię i współczucie. Duża w tym zasługa aktora “The Room” Grega Sestero – niegdysiejszego przyjaciela Tommy’ego, którego książka była pierwowzorem filmu Franco.
K: Nie jestem tak wielkim i oddanym fanem najgorszego filmu w historii, czyli „The Room” jakim jest Ola, ale również dzięki niej widziałem sporo fragmentów. „DIsaster Artist” to film o twórcy „The Room” i nadal jednej z najbardziej tajemniczych osób szołbiznesu. Podobno jest Polakiem, podobno jest milionerem, ale niczego w sumie o nim nie wiemy poza tym, że pewnego dnia zapragnął zrobić film, nie mając żadnych umiejętności i talentu. I ta historia nie kończy się Oscarem, a zrobieniem filmu zgodnego z przewidywaniami, który był tak zły, że aż stał się kultowy. Reżyser i odtwórca Tommy’ego Wiseau – James Franco wręcz stał się nim – idealnie skopiował styl mówienia i dziwaczny akcent. To film o marzeniach, które czasem się nie spełniają, ale pogoń za nimi także może zostać nagrodzona.