Loading

Wiara w futrze z norek

Produkowane przez nich autorskie widowiska: najpierw kukiełkowy program dla dzieci dla stacji CBN, a później wielki hit już w telewizji satelitarnej: “The PTL Club” (“Praise The Lord” – “Chwalmy Pana”) – okazały się strzałami w dziesiątkę. Wiara oprawiona w telewizyjne ramy, energetyczna, radosna i kiczowata – tego najwyraźniej potrzebowali wierni, zadowoleni, że nie muszą już dzielić czasu między telewizję a stwórcę.

Film przez większość czasu przechwytuje dynamikę i konwencję telewizyjnego programu, dzięki czemu całość ogląda się tak lekko i przyjemnie, a intensywność barw i dynamika momentami dają efekt dopaminowego haju. Gdy porównujemy to, co widzimy na ekranie z fragmentami show dostępnymi na youtubie, filmowe wersje programów są nawet nieco bardziej kolorowe i wyraziste, najwyraźniej na potrzeby fabuły. Z korzyścią dla widza, bo dzięki temu podbiciu efektów na poziomie wizualnym i ekspresji, łatwiej nam przychodzi zaangażowanie w akcję. Równocześnie nadal otrzymujemy dość wiernie odtworzony pierwowzór, tylko bardziej skondensowany, oddający przepych i rozmach, które towarzyszyły celebryckiej parze.  

Czy te oczy mogą kłamać?

A jednak w tym wszystkim nie spuszczamy oczu z… oczu Tammy – wysmarowanych grubą warstwą tuszu, cieni i kredek. Bo jednak nie historia narodzin, potęgi i upadku programu “The PTL Club” jest tutaj głównym tematem, a właśnie Tammy Faye i jej niejednoznaczna osobowość.

Kim jest Tammy Faye? Beztroska trzpiotka czy twarda bizneswoman? Gorliwa chrześcijanka czy wolny duch? Z jednej strony roztacza aurę kobiecości i słodyczy na granicy przerysowania, z drugiej: emanuje determinacją. Naiwność i praktycyzm. Religijna gorliwość i zadziwiająco postępowe, jak na ówczesne realia – poglądy. Odważne i niepoprawne w kręgach konserwatystów dominujących przecież wśród wyznawców tezy o prawach osób homoseksualnych do miłości mówi z uśmiechem i beztroskim podwyższonym głosikiem Betty Boop, na której się otwarcie wzorowała.

Do historii przeszedł wywiad Tammy z homoseksualnym pastorem chorym na AIDS Stevem Pietersem z 1985 roku. W czasie, gdy epidemia AIDS powodowała powszechną panikę i nagonkę zwłaszcza na środowiska gejowskie, był to akt odwagi cywilnej, ale też przejaw wolności od uprzedzeń. 

Czego nie dopowiedział scenariusz, dograli aktorzy – obsadzeni wyjątkowo trafnie, jeśli chodzi o warunki i odtwarzający swoje role z zaangażowaniem godnym telewizyjnego kaznodziejstwa. Jessica Chastain wchodzi w tę rolę całą sobą. Energia i pozytywny wibe, z jakim kreuje Tammy, na poziomie gry aktorskiej przypomina mi momentami flou, które miała nasza rodzima nieodżałowana Barbara Krafftówna w okresie “Kabaretu Starszych Panów”. Do tego Jessica sama śpiewa gospelowe piosenki, które słyszymy w filmie. Byłoby wielką niesprawiedliwością, gdyby nie dostała nominacji do Oscara, na szczęście ją ma i chyba nie jest bez szans na statuetkę. Zwłaszcza jeśli mamy na względzie słabość Akademii do biografii. 

Z kolei dla Andrew Garfielda to kolejna po “Milczeniu” i “Przełęczy ocalonych” rola o religijnym zabarwieniu. Kiedyś go nie doceniałam, a jednak przyznaję, że odpowiednio obsadzony potrafi zabłysnąć. Tym razem jako mąż drugiego planu. To dość popularny topos (znany choćby ze wszystkich wersji “Narodziny Gwiazdy”), gdzie brylująca i odnosząca sukcesy i przyćmiewająca swoją wyrazistością i charyzmą żona to zbyt wiele dla bujnej ambicji i wielkiego ego na chybotliwych fundamentach. Mimo to Jim Bakker również potrafi wzbudzić współczucie i pewien rodzaj – jeśli nie sympatii, to zrozumienia. I dużo w tym zasługi właśnie Garfielda. Dotrzymuje kroku Chastain i również zasłużył na nominację, ostatecznie jednak został doceniony za inną – nie mniej zaangażowaną kreację – w musicalu „Tick, tick…BOOM”.

Strony: 1 2 3

Top