Ghost In The Shell
Żałuję, że przed seansem nie zdążyłam obejrzeć pierwowzoru w postaci anime z 1995 roku. Myślę, że prędzej czy później i tak je obejrzę, bo film Ruperta Sandersa pozostawił mnie z uczuciem niedosytu i z – niespełnioną, ale jednak – obietnicą.
Sterylność to chyba główny problem, jaki mam z wersją amerykańską. Widać nawiązania do “Łowcy androidów” w tworzeniu wizji miasta przyszłości. Ale brakuje mi w tym filmie opozycji do bogatego świata, szerszego kontekstu. Przełom następuje w jego drugiej połowie, gdy wreszcie mamy moment wyciszenia i możemy doznać “tego drugiego” realnego świata ludzi żyjących gdzieś obok technologicznego postępu. Na moment znajdziemy się w typowym chińskim bloku z wielkiej płyty. Zabrakło mi drugiego oblicza tego świata i mocniejszego zaakcentowania jego problemów społecznych. Rozumiem, że to świadomy wybór twórców – po prostu osobiście wolałabym zobaczyć, jak podążają inną ścieżką.
Mam też wrażenie niedoboru azjatyckich pierwiastków i nie mówię tu wcale o Scarlett Johansson, która poradziła sobie ze swoją rolą, a jako cyborg nie musiała być rodowitą Azjatką (a takie zarzuty wobec niej się powtarzają). Rzeczywistość w znacznej mierze oderwana ze swoich korzeni, przepuszczona przez amerykański filtr wydaje się wręcz ostentacyjnie spłycona, a przecież nawet gdy – tak jak ja – nie oglądało się anime, wyczuwa się podskórnie, że pierwotnie było tam dużo więcej.
„Ghost In The Shell” ogląda się przyzwoicie, choć momentami ulegałam wrażeniu przytłoczenia i monotonii – wyłączałam się, gdy „nawalanka” brała górę nad wątkiem refleksyjnym. Efekty natomiast – owszem – robią wrażenie, chociaż ja miewam problem z epatowaniem CGI i tutaj też chwilami kłuło mnie w oczy. Ale tylko chwilami, bo na ogół jest pięknie. Samo miasto – kosmopolityczne i imponujące – wizualnie robi wrażenie. Twist w filmie broni się również, chociaż moim zdaniem w zwiastunie pada o jedno zdanie za dużo, przez co osoby nie zaznajomione z historią tracą szansę na bycie zaskoczonymi. Broni się też gęsta atmosfera.
Gdzieś między kadrami film jakby wstydliwie zdradza zalety pierwowzoru – jego ideę i filozoficzną nadbudowę. Ostało się przyzwoite kino akcji, ale dla mnie to za mało, zwłaszcza, że treść tej historii wydaje się błagać o uwolnienie, jakby była uwięziona w zmechanizowanym ciele cyborga.
Ocena: 6/10
Life
Bohaterowie mają na swoim statku małe paskudztwo w rodzaju robaka, który ucieka z inkubatora i robi się coraz większy. Dzięki takiej analogii do pewnego momentu mogłam się z nimi utożsamić, bo wprawdzie biegający po domu pająk raczej nie sieje takich spustoszeń, ale kto wie, czy się w końcu nie zmutuje.
Nie mam na swoim koncie zbyt wiele filmowych kosmicznych podróży, ale nawet ja momentami nie mogłam sobie poradzić z nadmiarem odniesień do “Obcego”, równocześnie zastanawiając się, gdzie leży granica między inspiracją a zżynką. Ni to remake, ni to hołd gatunkowi. Calvin, to małe (z początku) obślizgłe paskudztwo, był dla mnie przerażający, ale nie do końca w taki sposób, w jaki życzyliby sobie tego twórcy. Raczej jak przedstawiciel robactwa, na widok którego uciekam z krzykiem do drugiego pokoju. Inna sprawa, że film trzyma w napięciu i budzi grozę nawet pomimo swojej wtórności i przewidywalności.
Krytykowane przez Konrada ( jego recenzję przeczytacie TUTAJ ) momenty zachwytu bohaterów nad pięknem kosmosu, mnie nie raziły choćby dlatego, że stanowią chwile wytchnienia od nieustannego inspirowania się filmem Ridleya Scotta. Bo przez cały seans trudno pozbyć się wrażenia, że reżyser zapędził się o jedno zapożyczenie z „Obcego” za daleko. Przewrotne i nieco ironiczne zakończenie podnosi wartość filmu w moich oczach. Jednak Jake Gyllenhaal, który jest aktorskim ulubieńcem moim i Konrada, tu nie miał zbyt wielu szans, by zaprezentować swoje możliwości.
Ocena: 6/10
Małżeńskie porachunki
Marcin Dorociński – chyba trudno znaleźć kogoś, kto szczerze i bezinteresownie nie lubi tego aktora. Cenimy go za wszechstronność, bo potrafi się odnaleźć zarówno w rolach zakapiorów, jak i amantów, celując jednak w kreowaniu skomplikowanych i zmęczonych życiem gości. Na tle znanych osób z artystycznego światka wyróżnia się klasą i zerowym wskaźnikiem na liczniku publicznych kompromitacji. Jeden z pozytywnych bohaterów polskiego kina. Tym bardziej cieszy, że to właśnie on wpadł w oko producentom filmu „Małżeńskie porachunki”, którzy obsadzili go w roli rosyjskiego płatnego zabójcy. Dorociński jako stereotypowy Rosjanin błyszczy niczym garnitur złotych zębów, ale na nim zalety filmu się nie kończą. Kpina ze stereotypów i konwencja czarnej komedii to najjaśniejsze punkty „Małżeńskich porachunków”. Od czasu do czasu twórcy popadają w przaśność (sceny z przebieraniem się mężczyzn za kobiety – dlaczego nam to zrobiliście? 🙁 ), ale nawet przy drobnych mankamentach i kilku momentach niesmaku duńska komedia i tak wnosi powiew świeżości w dobie dominacji amerykańskich komedii nierzadko zjadających własne ogony.
[Źródło: notatka z Facebooka Pary na film]
Ocena: 7/10
Piękna i Bestia
Przy okazji tego filmu możemy zadać sobie wiele pytań. Dlaczego w ogóle powstał (poza oczywistym powodem, jakim był skok na kasę)? Co spowodowało, że Bellę gra akurat Emma Watson? Z jakim właściwie akcentem mówi w tym filmie Ewan McGregor? Ale jedna decyzja twórców sprawia, że nie mam do niej pytań, a jedynie pełne entuzjazmu wykrzykniki. Nie mogę wyjść z podziwu, jak świetnie został obsadzony Luke Evans – jego Gaston oczywiście jest bucem, ale budzi sympatię, nie odrazę, jak ten z animacji, ma psychologiczną wiarygodność i emanuje powierzchownym urokiem. Tym lepsze wrażenie robi moment, gdy grzecznościowa maska znika. I jak śpiewa! Ten aktor w tym filmie zwrócił moją uwagę, jestem o tyle zaskoczona, że w “Dziewczynie z pociągu” (TU znajdziecie link do mojej recenzji, a TUTAJ do recenzji Konrada) kompletnie go przeoczyłam. Kroku dotrzymuje mu Josh Gad jako Le Fou…. Cóż to jest za duet! W moich oczach stanowią oni największy atut filmu.
Problem mam natomiast z Emmą Watson jako Bellą. Czy Emma Watson jest ładna? Tak. Atrakcyjna? Oczywiście. Ale… piękna? Tutaj w mojej głowie zamiast wiwatów słyszę pomruki powątpiewania. Ani trochę nie przeszkadzałoby mi, że Bellę gra kobieta, niebędąca klasyczną pięknością (zdaję sobie oczywiście sprawę, że wiele osób ma inne zdanie na temat urody filmowej Hermiony), a raczej współczesną atrakcyjną młodą kobietą z bitch face, gdyby nie to, że akurat w tej opowieści ma na imię BELLA. I jest wyjątkowo silnie definiowana przez pryzmat urody na zasadzie opozycji z Bestią. Troszkę mi to zgrzyta. Watson śpiewa poprawnie, brzmi dobrze, lecz bez błysku. Natomiast podoba mi się fakt, że jej Bella jest… trochę zołzowata. Nie ma kryształowego charakteru, zadziera nosa, na swoich sąsiadów patrzy z góry. Nie wiem, czy to było intencją twórców, ale to wyeksponowanie jej przywar – choćby nieintencjonalne – dodaje jej wiarygodności.
Co do sensowności powstania filmu, tłumaczę sobie, że to remake, którego ambicją była wierność pierwowzorowi, doprecyzowanie kilku niejasnych wątków, estetyka i odświeżenie 27-letniej animacji. Z tych zadań aktorska ekranizacja wywiązała się należycie. Muszę jednak ponarzekać nieco na CGI, które momentami było zbyt… bezczelne. Trochę wstydu, ludzie. Gdzieś powinny być granice lenistwa. Wyjdźcie z tego studia i nagrajcież coś w plenerze!
Nieco się wyzłośliwiam, ale nie zmienia to faktu, że film jest wizualnie atrakcyjny i bardzo poprawny. Wokalnie „Piękna i bestia” Billa Condona mogłaby spełniać wyższe standardy (nie licząc wspomnianego Luke’a Evansa, który pokazuje klasę i na tym polu), ale zgodnie ze współczesnymi kanonami musicalowymi, odchodzi się od tego wymogu, więc wypada przymknąć oko na takie a nie inne podejście (LINK do moich musicalowych rozważań).
PS. Wątek gejowski? Prawie nic ponad to, co było w animacji, drodzy poszukiwacze sensacji.
Ocena: 7/10 (ocena podwyższona przez wzgląd na Gastona i Le Fou)
Jak widać, nie zabrakło udanych i poprawnych produkcji, ale żadna z nich nie wywołała we mnie nieposkromionej potrzeby udania się do kina „tu i teraz”, bez zwłoki. Żadna nie przerosła moich oczekiwań ani też nie rozczarowała mnie boleśnie. Do nadrobienia pozostał jeszcze oscarowy „Klient” i „Amok”.
Aleksandra Drozd
Jeśli, tak jak my, interesujesz się filmami i spodobał Ci się powyższy tekst, polub też naszą stronę na Facebooku i zacznij nas śledzić na Twitterze.