Loading

“La La Land”, nad którym zachwycałam się tutaj, sprawił, że stanęły mi przed oczami wszystkie filmowe występy, jakie mnie zauroczyły. Żeby pozbyć się tych natrętnych wizji i dźwięków, przygotowałam subiektywne zestawienie najważniejszych dla mnie musicali.

Są ludzie, którzy nie lubią musicali i prawdopodobnie nigdy nie zaakceptują ich konwencji, bo to nie ich bajka i koniec. Mają do tego pełne prawo. Są tacy, którzy każdą wypowiedź na temat musicali zaczynają od charakterystycznej negacji – znacie to z pewnością. “Nie obraź się, ale… jesteś idiotą”, “nie jestem rasistą, ale… jak widzę czarnego w autobusie to wychodzę”, “nie planuję zagłady ludzkości, ale… mam na imię Adolf” itp. Zatem jeśli ktoś mówi, że nie lubi musicali, ale… “Nędznicy” i “La La Land” zachwyciły go jeszcze bardziej niż was, nie ufajcie mu w tej kwestii, nawet jeśli macie wkrótce wyjść za niego za mąż.

Ale skończmy już te niewinne dygresyjne ploteczki.

Ja z kolei zaliczam się do trzeciej grupy – tych, którzy musicale lubią zupełnie otwarcie i bez krępacji, choć nie bezkrytycznie. Towarzyszą mi odkąd pamiętam, dlatego postanowiłam, że przedstawię Wam te, które pozostały w mojej świadomości na dłużej. Zachęcam do czytania równolegle z filmikami z youtube’a, by doświadczyć uczty dla oczu i uszu.

Najpierw tancerz, później aktor

Cofnijmy się na chwilę do czasów, kiedy cały świat zachłysnął się kinem dźwiękowym i zaczął wykorzystywać jego możliwości. Czasów specjalizacji w musicalu, gdy aktorzy byli tancerzami, czy wręcz to tancerze grywali w filmach. Najlepsi z nich rzadko dotykali stopami ziemi. Jak Ginger Rogers, Fred Astaire, Cyd Charisse, Vera Ellen i wielu innych mistrzów i mistrzyń.

Filmów utrzymanych w konwencji musicalowej w ciągu 20-30 lat od nastania epoki kina dźwiękowego powstało wiele, ale nie bez powodu do dziś wspominamy przede wszystkim “Deszczową piosenkę”. Być może dlatego, że film przenosi nas w przeszłość dwuetapowo. Nakręcony w 1952 roku – niby w czasach, gdy emocje związane z dźwiękiem w kinie, a nawet i kolorem, już dawno opadły, ale z naszej perspektywy aż 65 lat temu, dodatkowo jest filmem w gruncie rzeczy historycznym. Przenosi nas w czasie jeszcze dalej, bo do 1927 roku, czyli trudnego etapu przejścia z kina niemego na kino dźwiękowe. Jak wiadomo, był to dla aktorów czas próby, której wielu z nich nie przeszło, głównie z powodu warunków głosowych. Jak na ironię Debbie Reynolds (mama Carrie Fisher), która grała głosową dublerkę, w “Deszczowej piosence” sama była dubbingowana (przez Betty Noyes) – z tą różnicą, że w finale filmu grana przez nią Kathy doczekała się uznania Hollywood, a nazwisko Betty Noyes jako prawowitej odtwórczyni piosenek oraz wielu innych “ghost singers” dopiero po kilkunastu latach ujrzało światło dzienne.

Licytacja na poświęcenie

Jak przystało na wyśrubowany pod niebiosa poziom taneczny, “Deszczowa piosenka” ma w zanadrzu wiele anegdot o poświęceniu aktorów w rolach głównych. Kiedy Gene Kelly śpiewał brodząc radośnie w deszczu i w kałużach, cierpiał na ostre przeziębienie z gorączką. Debbie Reynolds – choć patrząc na nią w filmie, wydaje się to nieprawdopodobne – przed “Deszczową piosenką” nie miała doświadczenia tanecznego, a wymagano od niej poziomu profesjonalistki. Gdy oglądacie ją promieniującą radością w czarującym wykonaniu “Good morning” przez trio Reynolds-Kelly-O’Connor, wspomnijcie, że podczas jego nagrywania Gene Kelly krzyczał na nią bezlitośnie, Debbie płakała, a krew z poranionych stóp chlupotała jej w butach, przez co bezpośrednio po nagraniu nie była w stanie zrobić kroku.

Donald O’Connor po nagraniu “Make ‘em laugh”, w którym w przerysowany i charakterystyczny dla filmów epoki kina niemego sposób demoluje studio i siebie przy okazji, na kilka dni wylądował w łóżku poobijany i w stanie kompletnego wyczerpania, by po powrocie do studia dowiedzieć się, że… taśma uległa uszkodzeniu i musi to zrobić jeszcze raz.

Jak myślicie, ilu aktorów współcześnie byłoby w stanie zrobić to, co Donald w 3:40?

Donald O’Connor oczywiście stanowił ⅓ cudownego składu “Deszczowej Piosenki” i z nią jest kojarzony najczęściej. Jednak do pozostałych filmów nie miał takiego szczęścia – grał chłopców nieśmiałych, nieporadnych, o niepozornej powierzchowności, nadrabiających humorem. Ale ten niedoceniany aktor i tancerz lekki jak piórko, któremu niestraszne były elementy akrobatyki, nie ustępował najlepszym i najbardziej znanym. Po prostu reprezentował inny styl niż atletyczny Gene Kelly i elegancki Fred Astaire. Poniżej w znakomitym układzie “Moses Supposes” można zobaczyć, jak różni się styl Kelly’ego i O’Connora (i jak fantastycznie panowie się dopełniają). Nawiasem mówiąc, to co robią temu panu, chyba kwalifikuje się pod jakiś paragraf 😉

Romeo i Julia w Nowym Jorku

W kolejnych latach w musicalach kontynuowano dążenie do absolutnej perfekcji, jeszcze więcej niż dotychczas wymagając w kwestii samego śpiewu. Miało to swoje wady i zalety. Najlepszym przykładem jednych i drugich jest “West Side Story”, czyli uwspółcześniona i nieco zmodyfikowana wersja “Romea i Julii” umiejscowiona w realiach zamieszkałej przez imigrantów dzielnicy Nowego Jorku. Julia, czyli Maria, to Portorykanka, natomiast Romeo ma najprawdopodobniej polskie (przynajmniej częściowo, jak wynika z dialogów) pochodzenie, a na imię mu Tony. Portorykańczyków reprezentują “Rekiny” (Sharks), a białych  – Jetsi. Wraz z narodzinami zakazanej miłości, eskaluje konflikt między gangami. Sama historia, choć prezentuje realia nowojorskiej młodzieży i problemy wielokulturowego Nowego Jorku, wydaje się mieć drugorzędne znaczenie wobec warstwy muzyczno-tanecznej.

To symboliczny początek nowej ery w musicalach. Muzyka Leonarda Bersteina, współczesne układy taneczne tak inne niż te, które oglądaliśmy w latach 30-40-50-tych, znakomite piosenki – to właśnie te komponenty, nie fabuła, sprawiły, że filmowa adaptacja scenicznego musicalu przetrwała w świadomości widzów. W momencie premiery był nowatorski, obecnie bronią się przede wszystkim musicalowe elementy, ale i resztę można zaakceptować przy odrobinie dobrej woli.

Aktorzy i tancerze głosu nie mają

Niezmienne wszystko musiało być perfekcyjne w każdym calu. W efekcie większość aktorów w partiach śpiewanych została zdubbingowana. I tak np. zamiast głosu Natalie Wood w piosenkach z jej udziałem usłyszymy “słynną nieznaną” niedawno zmarłą Marie Nixon, która podkładała głosy również pod partie wokalne Audrey Hepburn w “My Fair Lady”, Deborah Kerr w “Król i ja” i niektóre partie Marilyn Monroe w “Mężczyźni wolą blondynki”. Efekt jest spektakularny, to prawda, choć niektórzy mogą zarzucić musicalowi, że wybitne głosy i perfekcyjne układy taneczne obierają filmowi spontaniczność i naturalność.

O ile piosenki brzmią nienaturalnie doskonale, o tyle taniec wnosi w “West Side Story” energię i młodość. Natalie Wood i reszta ekipy była świetnie obsadzona, ale dla mnie show kradną temperamentni: Rita Moreno i George Chakiris. Zwłaszcza w piosence “America”. O dziwo, nie dubbingowano ich w tym fragmencie (w pozostałych piosenkach głos Rity również zastępowano).

Niesamowicie energetyczny utwór, przepiękny taniec i przede wszystkim – ten dyskurs, żartobliwy, wyrazisty. Panie kontra panowie. Panie idealistycznie zapatrzone w Amerykę, panowie nie mają już złudzeń. Dużo treści i dużo emocji, ciekawy pojedynek na argumenty. To mój faworyt z “WSS”. Niesamowite, że tyle udało się tu zmieścić i wszystko trzyma się kupy:

Nie mogę nie wspomnieć o “Grease” – fabularnie przeciętnym filmie o młodzieży dla młodzieży. Niewiele mogę o nim powiedzieć, ale czarujące i szalenie chwytliwe piosenki zostają z nami na zawsze. Travolta w szczytowej formie fizycznej, pełen wigoru. Newton-John śliczna i naiwna. Nie ma tu się nad czym rozwodzić, lepiej potupać nóżką i zatańczyć. Między piosenkami towarzyszymy bohaterom w zmaganiu się z typowymi szkolnymi dylematami, miłostkami i zakładamy okulary przeciwsłoneczne, by nie oślepiały nas świecące od brylantyny włosy chłopców – stąd zresztą tytuł musicalu. Na mnie robi wrażenie metamorfoza Oliwii Newton-John.

Słodka w “Summer Nights”:

I drapieżna w “You’re The One That I Want”:

Narodziny nazizmu

Lata 70-te przyniosły wiele wartościowych musicali. “Skrzypek na dachu”, “Hair”, “Jesus Christ Superstar”… Gdybym miała wskazać najciekawszy z nich, wybór padłby chyba na “Kabaret”. Lubię filmy pokazujące narodziny nazizmu. Niemcy na przysłowiowe 5 minut przed wywołaniem drugiej wojny światowej mają w sobie napięcie i atmosferę nerwowości. To również przykład, jak zaczęła zmieniać się rola musicalu i jak został przesunięty środek ciężkości. Bob Fosse podczas realizacji “Kabaretu” wielokrotnie wychodził z kawiarnianych wnętrz na rzecz pokazania nastrojów społecznych i atmosfery narodzin okrucieństwa przytłumionego przez atmosferę zabawy. Równocześnie same piosenki także mają zapewnioną nieśmiertelność w popkulturze:

Strony: 1 2 3

Top