Uwaga: recenzja zawiera spojlery dotyczące filmu „Trainspotting”. Jeśli nie oglądałeś/nie oglądałaś pierwszej części z 1996 roku, a masz taki zamiar – czytasz na własną odpowiedzialność. Nie zdradzam natomiast zbyt wiele z omawianego poniżej „T2: Trainspotting”, więc bez obaw.
„Ta nasza młodość, ten szczęsny czas” – chciałoby się zaśpiewać za artystami z Piwnicy pod Baranami. Patrzymy na nią z sentymentem i uniesieniem, nawet jeśli symbolizuje ją pokryta fekaliami toaleta. Jedni mitologizują własne dzieciństwo, inni wiek nastoletni wypełniony beztroskimi podróżami ku autodestrukcji. Z tego powodu “Trainspotting” w reżyserii Danny’ego Boyle’a pozostaje filmem, w którym tragiczny wymiar narkomanii usuwa się w cień na rzecz fascynującego studium szaleństwa i niekontrolowanej jazdy po bandzie. Nawet tragedie rozgrywające się w trakcie półtoragodzinnego seansu wydają się być nieco odrealnione. I bardzo dobrze, bo od studium upadku mamy “Requiem dla snu” – w “Trainspotting” narkotyki stanowiły tylko jeden z filarów tego groteskowego pomnika pokolenia.
Nie będę tu udawać, że po 20 latach pobiegłam zobaczyć mój ukochany „od zawsze” kultowy film. Nie jestem aż tak stara. Mój wiek nastoletni przypadł na “Requiem dla snu” (przekornie wobec samej siebie przywołuję ten tytuł, bo oba filmy łączy tylko, że bohaterowie ćpają, a mimo to są ze sobą nieustannie porównywane). W kolejnych latach byłam zbyt zajęta szukaniem po internecie niszowych filmów z Walkenem, które widziało może 5 osób na krzyż, więc chęć obejrzenia “Trainspotting” oddaliła się ode mnie. Kilka lat temu przeczytałam literacki pierwowzór autorstwa Irvine’a Welsha (pożyczyłam ją zresztą od Konrada), czy też może – Irvine’a Welsha ORAZ tłumacza Jędrzeja Polaka – biorąc pod uwagę, jak wielki musiał być jego wkład w przełożenie “na nasze” tak osobliwego slangu, zasługuje na miano współtwórcy. Sam „Trainspotting” nadrobiłam całkiem niedawno w ramach odhaczania listy wstydu. Uważam, że nie ma nic złego w tym, że nie widziało się określonych filmów, choćby to był “Ojciec Chrzestny”. Ale nazwa “lista wstydu” zostaje, bo i tak się wstydzimy. Im więcej filmów widzieliśmy, tym bardziej się wstydzimy. Widzicie? Tłumaczę się…
Tak czy siak, myślę, że nie stało się nic, bo dzięki temu, że “Trainspotting” zobaczyłam stosunkowo niedawno, mam świeże spojrzenie i całkiem dobrze zakonserwowane w głowie wrażenia z seansu. Co mi się przydało, bo tuż po zaaplikowaniu sobie dawki brytyjskiego surrealizmu, obejrzałam kontynuację.
Syn marnotrawny wraca do domu
Po zuchwałej kradzieży wspólnych z przyjaciółmi pieniędzy Renton (Ewan McGregor) powraca do Edynburga, od którego dwadzieścia lat temu tak beztrosko się odciął. Zostawił rodziców, nieletnią narzeczoną i wściekłych na niego kolegów.
Ironiczny uśmiech ciśnie się na usta, gdy zdamy sobie sprawę, jak zbieżnie potoczyły się losy bohaterów i aktorów. Nie mam tu oczywiście na myśli destrukcyjnych skłonności i życiowych klęsk, ale – jeśli już widzieliście “T2…” – czy nie mieliście wrażenia, że kiedy pod koniec “Trainspotting” Ewan McGregor jako Renton odchodzi beztrosko z pieniędzmi i ucieka od kumpli, chwilę później wsiadł do samolotu lecącego do Hollywood, za ukradzioną kasę wykupił sobie agenta i trafił prosto na plan “Gwiezdnych Wojen” i ”Moulin Rouge”? W tym samym czasie aktorzy grający jego kolegów – Ewen Bremner (Spud), Jonny Lee Miller (Sick Boy) i Robert Carlyle (Begbie) pozostali “tymi mniej rozpoznawalnymi” (co rzecz jasna nie oznacza, że gorszymi) aktorami. Miłośnicy seriali mogą skojarzyć nazwisko grającego Tommy’ego Kevina McKidda – świetna rola w “Rzymie”, pojawił się także w “Chirurgach” – oraz wcielającej się w nieletnią dziewczynę Rentona Kelly Macdonald, którą pamiętamy z “Zakazanego imperium” (zobaczycie ją zresztą w kontynuacji “Trainspotting”). Nie zbliżyli się jednak do tego poziomu popularności, jakim cieszy się McGregor.
Dlatego, kiedy Ewan pojawia się i epatuje swoją hollywoodzkością pośród swojskich szkockich pejzaży, blokowisk i wysypiska śmieci, na początku towarzyszył mi dysonans. Jak to? Dopiero co oglądałam go jako amerykańskiego ojca w “Amerykańskiej sielance”, czy został w nim choćby skrawek europejskości? I ta odpowiedzialność, ta poczciwość facjaty, która w ostatnich latach kojarzy się z jego nazwiskiem… jak to się ma do dekadenckich ról z “Trainspotting” i “Velvet Goldmine”?
Wątpliwości te rozwiały się, gdy tylko McGregor przemówił ze swoim rodzimym akcentem. I nagle zniknęła cała otoczka związana z jego bogatym CV. Widział więcej, przeżył więcej, ale ostatecznie zatoczył krąg i wrócił do punktu wyjścia.
Nostalgia jak narkotyk
Film nie próbuje się na siłę odmładzać, co daje mu wiarygodność. Nie próbuje też udawać, że ma ambicje większe niż owładnięcie nas siłą nostalgii. W końcu większość obecnych trzydziesto- i czterdziestoparolatków, o ile nie była więziona w piwnicy i miała w sobie chociaż odrobinę buntu przeciwko nie-wiadomo-czemu, może poczuć choćby namiastkę więzi z bohaterami. Nawet jeśli nasze życie potoczyło się lepiej, o co nie jest trudno, biorąc pod uwagę fakt, że Sick Boy jest drobnym i dość nieudolnym cwaniaczkiem, Spud bezskutecznie usiłuje dogonić rzeczywistość i stać się przykładnym partnerem i ojcem, ale trudno przykładnie wypełniać role społeczne, gdy za człowiekiem ciągnie się heroinowe dziedzictwo. Z kolei niekontrolowana zwierzęca agresja powoduje, że Begbie pozostaje zamknięty w więziennej klatce. Na ich tle Renton jawi się niemal jako człowiek sukcesu, który wyrwał się z nihilistycznych objęć nałogu i uwolnił od fatum proletariackiej dzielnicy, przynajmniej takie wrażenie uzyskujemy w pierwszych minutach filmu…
Naszych bohaterów łączy sentymentalne spoglądanie w przeszłość, które łatwo udziela się osobom po drugiej stronie ekranu. Równocześnie zdrowy rozsądek każe szybko otrząsnąć się z tego punktu widzenia i zadać racjonalne pytanie: za czym oni tęsknią? Ta autodestrukcyjna przeszłość o mało nie wciągnęła ich wszystkich do grobu (niektórych – jak pamiętamy – wciągnęła). I tak zakrawa na cud, że współczynnik przeżycia w tej paczce jest tak wysoki.