Idą święta. Na wypadek żebyście nie zapomnieli, supermarkety informują nas o tym mniej więcej od października. Z dnia na dzień w telewizji coraz więcej reklam ze śniegiem, choinką i prezentami w tle. Salony samochodowe powoli rozpoczynają wyprzedaże, a każdy wyjazd na nieodśnieżone polskie drogi jest równie ryzykowny co rozpoczęcie politycznej pogawędki przy wigilijnym stole. Piękny czas rodzinnych spotkań i pytań o ślub, dziecko, kredyt na mieszkanie. Z tym prądem płyną też kina. Pierwszym świątecznym filmem jest zupełnie nieoczekiwana i niepotrzebna kontynuacja „Złego Mikołaja”.
Był rok 2003. Wtedy to na ekrany kin weszła nietypowa bożonarodzeniowa komedia, która wśród słodkich filmów tego typu wyróżniała się wulgaryzmami i tym, że była skierowana do dorosłego widza, a nie całych rodzin. Oto Mikołaj, który nienawidzi świąt spotyka na swojej drodze chłopca, który je uwielbia. Świetny Billy Bob Thornton w roli głównej i niegrzeczna fabuła zwabiły do kin miliony ludzi. W niektórych trzeba było rezerwować miejsca z miesięcznym wyprzedzeniem! Tak naprawdę, to nie wiem jak było, bo film obejrzałem dopiero w telewizji, ale wyniki Box Office sugerują że z pewnością nie okazał się frekwencyjną porażką.
I tak oto po 13 latach amerykańscy producenci wymyślili, że czas zrobić kontynuację. W końcu to druga część świątecznego hitu, więc nawet nie ma co wydawać pieniędzy na niezły scenariusz – ludzie i tak pójdą.
No i poszedłem.
No i faktycznie scenariusz został zastąpiony losowo połączonymi gagami, w których bawić miały chyba głównie przekleństwa. Kurwa, wulgaryzmy same w sobie nie są zabawne. Teksty, które dostali aktorzy nie są nawet odrobinę błyskotliwe. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłem na komedii, w której ANI JEDEN ŻART nie wywołał na widowni salwy śmiechu. No chyba, że akurat byłem w pustej sali, ale wtedy taki śmiech kazałby mi się jak najszybciej ewakuować. Tym razem było kilkadziesiąt osób i nic. Zero. Przecież nawet na wielu słabych komediach zdarzają się momenty, że ludzie wybuchają śmiechem. To pokazuje jak zły to film.
Twórcom coś się pomyliło. Komedia ma bawić, a nie wzbudzać zażenowanie. Tutaj wszystko zostało zrobione tak jakby miało być na odwrót. Aż żal patrzeć na Thorntona i Hendricks tak ” śmiesznie” kopulujących. Każda kolejna scena nie dość, że jest nieudolnie nakręcona (hollywoodzki film ze znanymi aktorami!), to jeszcze chyba pisana na kolanie tuz przed okrzykiem „akcja!”. Chemii między bohaterami też nie ma za grosz. Widać, że plan był taki aby Mikołaj z elfem ciągle się kłócili i zabawnie sobie dogryzali. Serio, już zabawniejsze kłótnie to ja słyszałem na korytarzach w gimnazjum.
W tak tandetnych sequelach najczęściej nie powraca nikt z głównej obsady. Jakim cudem teraz stało się inaczej, to już wiedzą tylko wierzyciele Thorntona i właściciele kasyn w Las Vegas. Tutaj nawet powrócił ten sam aktor, który 13 lat temu grał dzieciaka i właściwie znowu gra dziecko, ale 5 razy większe. Ba, są nowe gwiazdy jak wymieniona wcześniej Hendricks („Mad Men”, znacie?), ale też Katy Bates („Misery”). Poza powrotem trzonu obsady, dziwi też to, że to w ogóle weszło do kin, a nie prosto na rynek DVD. Przecież musiał być jakiś pokaz testowy, jakieś konsultacje. Jak to się stało, że po drodze nikt nie powiedział: „Ej, John, to w ogóle nie jest śmieszne”. „Jebać to. Kontynuacja świątecznego hitu i tak nam się zwróci z nawiązką”. I pewnie będzie miał rację.
2/10
Konrad Flis