Nie wierzyłem w ten film. Lubię „Obcego”, czasami sobie do niego wracam: głównie do dwóch pierwszych części, ale i trójka jest udanym filmem, a czwórka całkiem niezłym. Rozmienianie się serii na drobne zaczęło się wraz z predatorami, ale – to pewnie będzie niepopularna opinia – lepszy już „AvP2” niż „Prometeusz”. Scott wymyślił sobie, że w serii związanej z Alienem spróbuje opowiedzieć historię narodzin ludzkości – wyraźnie miał ambicje, by zrobić coś na kształt „Odysei kosmicznej” XXI wieku. Wyszło źle. Z dziurawego scenariusza aż wylewały się absurdalne pomysły, a sam Obcy majaczył gdzieś tylko w tle.
Po nieprzychylnych recenzjach, Scott uznał, że zrobi kontynuację „Prometeusza”. Widocznie ma taką pozycję w Fabryce Snów, że nawet największa kiszka („Adwokat”!) nie jest w stanie mu przekreślić kariery. Po drodze Blomkamp wyskoczył ze swoim projektem Obcego, ale Ridley zablokował mu film i sam zmienił tytuł nowego „Prometeusza” na „Obcego”. Ten krok był zapewne podyktowany kasą: taki tytuł przyciągnie do kin o wiele więcej widzów, ale trzeba też przyznać, że tym razem samych walk z nim jest zdecydowanie więcej. Nie wierzyłem w ten film. I CIESZĘ SIĘ, ŻE SIĘ POMYLIŁEM!
Historia Obcego rozgrywa się 10 lat po wydarzeniach przedstawionych w „Prometeuszu” i niewiemilelataleprzynajmniejkilka przed „Ósmym pasażerem Nostromo”. Fabuła została bezpośrednio powiązana z poprzednikiem, ale bez problemu odnajdą się w niej wszyscy, którzy nie widzieli pierwszej części. Ci, którzy nawet nie widzieli żadnego Obcego (jest ktoś taki?) będą się bawić zdecydowanie lepiej, bo dopiero odkryją tego perfekcyjnego zabójcę z kosmosu. I tutaj dochodzimy do chyba największej bolączki filmu – brak tajemnicy, a co za tym idzie bardzo przewidywalną pierwszą godzinę. Leci sobie statek, na nim wesoła załoga – chyba kilkanaście osób (Obcy będzie miał co robić – pomyślałem). Pojawia się pierwsza awaria w wyniku, której wszyscy się budzą, ale nie wszyscy są w stanie przeżyć tak szybką pobudkę. Zwykły poniedziałek. Mieli lecieć na odległą planetę, by ją zasiedlić, ale oto odbierają sygnał z takiej, która jest zdecydowanie bliżej. Czemu by jej się nie przyjrzeć? Z pewnością nie ma na niej morderczych potworów! Tę całą ekspozycję ogląda się z pewnym znudzeniem, bo każdy wie, co zaraz się stanie, a to nie jest dobra sytuacja, gdy wiemy zdecydowanie więcej od samych bohaterów filmu. Scenarzyści mogli się wysilić i wymyślić inny sposób na spotkanie z pozaziemską cywilizacją, a tak – poszli po linii najmniejszego oporu. Grunt, że później jest już tylko lepiej.
Na pojawienie się pierwszego morderczego osobnika nie trzeba bardzo długo czekać (ale trochę trzeba), a jego pojawienie się zostało ładnie pokazane: krew, rozrywane ciała – wszystko to, co lubimy oglądać do niedzielnego obiadu. Twórcy korzystają z kategorii wiekowej R w niejednej scenie. Sam potworek jest piekielnie szybki i nie czai się gdzieś w mroku jak to było na Nostromo, a atakuje frontalnie. Nie ma tutaj już właściwie wcale horroru i klaustrofobicznego napięcia. Jest za do dużo akcji, wiele trupów i ostateczne wyjaśnienie genezy Aliena. W kilku momentach film wprost kopiuje poprzednie filmy serii. Od siebie dodaje rozwinięcie wątku sztucznej inteligencji, ale w całości pozostaje blockbusterem, a nie próbą zrobienia filozoficznego traktatu jak to było w „Prometeuszu”. Rozważania nad przyszłością i etyką w „Przymierzu” stoją bliżej „Terminatora”, a nie „Odysei kosmicznej”. Jednak mimo to przebiła się scena, w której android uczy gry na flecie (!) i jest to pretekstem do krótkiej wymiany zdań na temat „kim jesteśmy i dokąd zmierzamy”. Nie da się na niej nie zaśmiać.
Szkoda, że zrezygnowano z konwencji horroru, ale w zamian otrzymujemy zjawiskowe zdjęcia (Dariusz Wolski, Polska!) i udany blockbuster bez większych aspiracji, na których mógłby się przewrócić. Szczerze, to nie wiem, czy da się z tą marką zrobić coś więcej, bo i nie ma tutaj już żadnej tajemnicy, dobrze wiemy, co potrafi nasz kosmiczny morderca, więc pozostaje już tylko cieszyć oczy, gdy zabiera się do działania i wybija dość nijaką załogę.
Tutaj jest mały zgrzyt. Abstrahując od tego, że Sigourney Weaver jest tylko jedna, to tak liczna załoga nie miała czasu, by się jakoś przedstawić, pokazać. W wyniku czego miałem ich wszystkich gdzieś – tylko czekałem aż padną łupem Obcego. Jedyną ciekawą postacią jest android grany przez Fassbendera. Rozumiemy jego motywacje i sposób myślenia w kontrze do płaczliwej załogi.
Scott chce robić kolejne prequelowe części Obcego. Ile ich będzie? To pewnie zależy od wyniku finansowego „Przymierza”. Ja tam lubię radosne przygody tego kosmicznego mordercy i chętnie ponownie zobaczę, jak będzie siał spustoszenie. To kino nie spodoba się sekciarzom spod znaku „tylko pierwszy Obcy się liczy!”. Ci, którzy nie będą oczekiwali zbyt wiele wyjdą z kina zadowoleni, bo to ciągle dobra rozrywka. Może trochę za bardzo przewidywalna, ale za to pozbawiona większych fabularnych wpadek i nadęcia „Prometeusza”. Ridleyu, odzyskałeś moje zaufanie.
Konrad
7/10