Loading

Czas opublikować nieco spóźnione podsumowanie. Nie zdziwcie się, jeśli na liście zobaczycie filmy z 2018 roku. Kryterium było jedno: data polskiej premiery. A więc zaczynamy od końca.

10. Green Book

Konrad: Ubiegłoroczny laureat Oscara za najlepszy film, u nas na dnie najlepszej dziesiątki 😉 Zachowawcze kino, które jednak dostarcza tego, co trzeba. Historia przyjaźni czarnoskórego muzyka i białego mężczyzny z klasy robotniczej. Mamy zatem mroczne lata usankcjonowanego rasizmu w USA, buddy movie i historię o tolerancji (w dwie strony) w jednym. Dobrze zagrana, bez szarż i przesadnego patosu, a przy tym ciepła, choć trudna, opowieść.

Olu: Wprawdzie irytuje mnie przewidywalność tego filmu, ale szczęśliwie nie zabrakło miejsca na bardziej subtelne odcienie opowieści. Samo odwrócenie ról głównych bohaterów stworzyło nową perspektywę wielokrotnie już opowiadanej historii. Czarnoskóry muzyk nie pasuje i nie należy do żadnego ze światów – w porównaniu do innych przedstawicieli swojej rasy jest wyjątkowo uprzywilejowany z racji swojego talentu i wysokiej pozycji społecznej. Równocześnie jednak na południu Ameryki nie ma takich cech, które w oczach konserwatywnego białego mieszkańca Alabamy czy Teksasu stawiałyby go na równi z nim samym.

Film prezentuje też mniej oczywiste oblicza rasizmu, także tego manifestowanego mimochodem, bez zacietrzewienia, wynikającego z wychowania i braku okazji do weryfikacji stereotypów.

9. Pewnego razu… w Hollywood

K: W 2019 najbardziej czekałem na 2 filmy: „Irlandczyka” od Scorsese i omawiane teraz dzieło od Tarantino. Pierwszy, pomimo że dobry, to jednak nie załapał się do dziesiątki, drugiego trochę wyciągnąłem za uszy. Film stoi na dwóch świetnych aktorach: DiCaprio i Pitt naprawdę robią co mogą. Genialne jest także tarantinowskie zakończenie, absurdalnie radosna przemoc i to odnalezienie dziejowej sprawiedliwości. Wreszcie – film jest listem miłosnym do starego Hollywood. Dlaczego zatem tak nisko? Przez większość czasu fabuła niestety leży, kilka scenek, które w ogóle niczego nie popychają. Jednak dzięki dialogom i całej otoczce ogląda się nadal bardzo dobrze.

O: Pamiętam, jak wiele osób wstrzymało oddech, gdy okazało się, że Tarantino bierze się za temat morderstwa dokonanego na Sharon Tate i jej przyjaciołach przez bandę Mansona. Ja również obawiałam się tego, co zobaczę na ekranie. A okazało się, że Tarantino podszedł do tematu z wielkim szacunkiem, choć jednak bez większego pomysłu…

A efekt końcowy… cóż – niby za długi, niby bez pointy, niby momentami mało angażujący widza… w każdym z tych stwierdzeń kryje się nieco prawdy. A jednak “Pewnego razu… w Hollywood” sprawdza się jako sentymentalny pomnik wystawiony minionej epoce i przypowieść o mitycznym, pełnym beztroski świecie. Im więcej czasu upływa od obejrzenia go, tym cieplej mimo woli go wspominam. Może po prostu wykreowanie naiwnej alternatywnej rzeczywistości w kontekście zbrodni, która nieodwracalnie zmieniła Hollywood, było w jakiś sposób potrzebne. Plus nawiązania i odwzorowanie epoki – czysta radość, jak zwykle.

8. Vice

K: Niby wszyscy wiemy, że politycy są jacy są. Film utwierdza nas w tym przekonaniu, a przy okazji opowiada kawał amerykańskiej, niekoniecznie tej chwalebnej, historii. Stylistycznie blisko mu do „Big Short” (ten sam reżyser), a więc mamy sporo realizacyjnej zabawy jak np. napisy końcowe w środku filmu. Gdy w poprzedniej produkcji przypatrywaliśmy się patologicznemu światu finansjery, tak tutaj na rożnie mamy władzę oraz to, co zawsze dostajemy wraz z nią w pakiecie: hipokryzję, zakłamanie i bezwzględność. Dynamiczne, dobrze oglądające się kino.

O: Dreszczowiec oparty na faktach, a przy tym… zabawny i błyskotliwy. Dzięki temu po pierwsze jest lżej strawny, a po drugie – łatwiej nam przełknąć gorzką pigułkę świadomości, że rządzą nami socjopaci, dla których ludzkość to amunicja albo statyści w reżyserowanym przez nich krwawym teatrzyku.

Tak się powinno tworzyć filmy rozliczeniowe o politykach – ostro, ale z ironicznym dystansem, chroniącym przed efekciarstwem i demagogią. Poza tym – minął niemal rok od obejrzenia przeze mnie “Vice’a”, a ja nadal pamiętam, jak niesamowicie sugestywnie w swoją rolę wniknął Christian Bale, jak przekonujący pokaz aktorstwa dała Amy Adams oraz – że George Bush w wykonaniu Sama Rockwella był najbardziej realistycznym Bushem, jakiego widziałam.

7. Kafarnaum

K: Historia dziecka, które usiłuje przetrwać w libańskich slumsach, jest tak naprawdę opowieścią o dzieciach z całego świata, które nie prosiły się o przyjście na ten okrutny świat. Poniewierane przez rodziców, bezrefleksyjnie traktowane jak rzecz, której chcą się pozbyć, by…. za chwilę znowu zajść w ciążę. To także opowieść o ciągle aktualnych muzułmańskich zwyczajach, jak zmuszanie 11-letnich dziewczynek do ślubu ze starszymi mężczyznami. Wreszcie to historia o bezdusznej biurokracji i emigracji z powodu skrajnej biedy. Chwyta za gardło.

O: Mieszkający w Bejrucie Zain ma prawdopodobnie 12 lat – na tyle oszacował jego wiek lekarz w zakładzie poprawczym, w którym przebywa ten wątły chłopiec z hardą miną i kajdankami wyglądającymi wręcz groteskowo na jego dziecięcych rękach. Ile ma lat – nie wiedzą jego niezaradni życiowo i biedni “z urodzenia” rodzice ani jego liczne rodzeństwo, które dzieli jego los…

Film otwiera oczy na to, o czym wielu chciałoby zapomnieć. O tym, że w wielu miejscach świata bieda nie jest marginesem, ale wylewa się na ulice. O tym, że dzieci, którym przyszło żyć w tych właśnie miejscach, są na przegranej pozycji. Pozbawione tożsamości, praw i przywilejów, przytłoczone obowiązkami i pracą ponad siły, wykorzystywane, ignorowane. Ludzie omijają je na ulicy, tak jak się omija gołębie. Ta historia jest bliżej nas, niż myślimy. A dowodzi tego młodziutki odtwórca głównej roli – niesamowity Zain Al Rafeea, który sam jest przecież syryjskim uchodźcą.

“Kafarnaum” to obraz namalowany mocną kreską, a zarazem bardzo realistycznie. Gdyby nie trochę zbyt przegadane zakończenie, zbyt dużo dosłowności i zbyt hollywoodzkie rozwiązanie sprawy – “Kafarnaum” byłby w naszym rankingu jeszcze wyżej. Ale jego konkluzja wypowiedziana ustami głównego bohatera jest niewątpliwie słuszna. 

6. Historia małżeńska

K: Tak dobrej kłótni w filmie nie widziałem od czasu „Przed północą”. Polecam film nawet dla tej jednej sceny, w której dwoje kulturalnych ludzi rozpoczyna spokojną rozmowę, by kończyć ją na granicy szaleństwa. Adam Driver i Scarlett Johansson zapracowali na oscarowe nominacje. Żałuję tylko tego, że sporą część filmu zajmują pogadanki z prawnikami. Film najlepiej wypada, gdy obserwujemy rozsypujący się związek.

O: Obawiałam się, że będzie to dramat sądowy i kolejna “Sprawa Kramerów”, na szczęście w “Historii małżeńskiej” pełnimy rolę przede wszystkim świadków dogorywającej miłości między Charliem i Nicole. Obserwujemy też, jak pod pozorami spokoju powoli zaczyna wrzeć w nich od tłumionych emocji. Kto zawinił, które grzechy były kamieniami milowymi w stronę rozwodu? Co było bardziej destrukcyjne? Brak empatii czy brak wyraźnej artykulacji swoich potrzeb?

Mimo że zwycięstwo Phoenixa na tegorocznych Oscarach wydaje się być przesądzone, to Adam Driver jest moim prywatnym oscarowym wyborem. Obserwuję go, od kiedy pierwszy raz zobaczyłam go w “Girls” i widzę, jak się rozwija, jak wiele ma do zaoferowania ze swoją żarliwością i autentyzmem. Poza tym wszyscy wiemy, że nikt tak nie wpada w szał jak jak Adam Driver. Scena kłótni między głównymi bohaterami z pewnością przejdzie do historii.

Wspaniała jest także Scarlett Johansson, której bohaterka ewoluuje w trakcie trwania filmu. Choćby dla tej dwójki warto nadrobić netfliksowy seans.

Strony: 1 2

Top