Loading

Oscary 2017 – opinie, refleksje i szczypta plotek. Czy warto było zarwać noc?

Konrad: Jeszcze się chyba w historii nie zdarzyło, by odnaleziono człowieka, który byłby zadowolony ze wszystkich wyborów Akademii. Rok do roku mamy kontrowersje mniejsze lub większe, zawsze ktoś odejdzie od filmu i wygłosi jakiś polityczny manifest. Teraz to poszło za daleko… ale o minusach później. Dla mnie największym plusem był Oscar dla Caseya Afflecka za „Manchester by the Sea”. Nad jego grą rozpływałem się w przewidywaniach (tam też znajdziecie wszystkie nasze typy).

Olu: Ja również ucieszyłam się szczerze z jego wygranej, chociaż nie dawałam mu większych szans. Swoją drogą, Affleck junior wyglądał, jakby rola odcisnęła piętno na jego życiu i wpędziła w depresję. Efekt niechlujnego zarostu sprawiał wrażenie, że aktora wyciągnięto na galę siłą i groźbami. Ale to nie ma większego znaczenia – grunt, że tak przejmująca kreacja została należycie doceniona przez członków Akademii.

Konrad: Oczywiście gala zostanie zapamiętana ze względu na historyczną wpadkę, gdy doszło do pomyłki podczas ogłoszenia wyników w tej najważniejszej kategorii – za najlepszy film. Nie wierzę w spiskową teorię, że to było wyreżyserowane. Po co? I tak dzień po ogłoszeniu wyników o Oscarach mówi cały świat. Swój profesjonalizm i wielkie doświadczenie przy tej okazji pokazał Jimmy Kimmel, który szybko wszystko obrócił w żart. Z podobnym zadaniem nie poradził sobie ostatnio młody Stuhr wraz z Ostaszewską na gali wręczenia Europejskiej Nagrody Filmowej. Tu jest taki połowiczny plus, bo Kimmel wypadł ogólnie poprawnie. Zabawne były jego potyczki z Mattem Damonem i niektóre żarty, ale trochę przesadził z powracającym wątkiem Trumpa i imigrantów. Podobnie zresztą jak nagrodzeni.

Olu: O tak, żarty z Mattem Damonem to niewyczerpane źródło dobrych gagów i chyba nigdy nie stracą na śmieszności! Kimmel w kryzysowym momencie zachował zimną krew i chwała mu za to. Co nie zmienia faktu, że tęsknię za Rickym Gervaisem na Złotych Globach i Sethem MacFarlanem na Oscarach.

„Faye, co się właśnie stało?”

Bardzo powoli opadają emocje związane finałowym twistem podczas gali, który zafundowali nam Bonnie i Clyde, czyli Faye Dunaway i Warren Beatty. Nie z ich winy, chociaż im samym zabrakło refleksu, by zainterweniować w momencie odczytywania werdyktu. Przyznam, że w pierwszej chwili poczułam się ciut zawiedziona i bardziej niż ciut zażenowana sytuacją. Było mi żal zarówno ekipy “La La Land”, która zdążyła już cieszyć się wygraną, jak również twórców “Moonlight”, bo na ich zwycięstwo już zawsze będzie padał cień niesmaku i kontrowersji.

Żeby była jasność: uważam, że “Moonlight” to bardzo dobre kino. Bynajmniej nie smuci mnie zwycięstwo filmu Barry’ego Jenkinsa, chociaż kibicowałam “La La Land” i “Manchester by the Sea”. Z perspektywy czasu zaczynam wręcz doceniać ironię sytuacji i fabularny potencjał oscarowego finału w postaci mimowolnego nawiązania losu do słodko-gorzkiego zakończenia “La La Land”. Jest to na swój sposób piękne, podobnie jak ludzki wymiar tej wpadki.

Strony: 1 2 3

Top