Loading

Mija 5 miesięcy, od kiedy Netflix trafił do Polski. Równocześnie już za chwileczkę, już za momencik światu ukaże się czwarty sezon jednej z jego sztandarowych produkcji – “Orange Is the New Black”. W Polsce pozostaje wprawdzie w cieniu “House of Cards”, ale teraz, gdy już większość z nas obejrzała w całości świetny skądinąd sezon politycznego thrillera, przenieśmy się na moment tam, gdzie państwo Underwoodowie i spółka powinni się znaleźć. [ostrzeżenie przed lekkimi spojlerami, moim zdaniem nie wpływające jednak znacząco na przyjemność z oglądania]

window-1160494_1280

Jenji Kohan, czyli twórczyni “Orange Is the New Black” zabiera nas do kobiecego więzienia federalnego. Wchodzimy w ten zamknięty świat i obserwujemy go zza pleców Piper Chapman, w naturalny sposób przyjmując jej optykę i towarzyszący jej paniczny lęk przed więzienną walką o przetrwanie i surowymi realiami. Empatii wobec przestępującej próg aresztu bohaterki sprzyja fakt, że Piper – w chwili, gdy ją poznajemy – jest zaprzeczeniem osoby, którą wyobrazilibyśmy sobie w więziennym uniformie. To miła, ładna dziewczyna w okolicach trzydziestki [a tak, odkąd sama jestem w zbliżonym wieku, bezczelnie uważam trzydziestkę za wiek dziewczyński] z tak zwanej wyższej klasy średniej, miłośniczka zdrowego stylu życia, nieco zagubiona i dość krucha, snobka, równocześnie jednak trochę przepraszająca, że żyje, prowadząca ustatkowane życie z kochającym narzeczonym. Taką szybką charakterystykę granej przez Taylor Schilling postaci otrzymujemy na “dzień dobry”. Widać być może aż nazbyt wyraźnie, że stanowi ona ostentacyjne wręcz zaprzeczenie osoby, która zakłada pasiak lub – w przypadku serialowych realiów – uniform w tytułowym kolorze. Jedynym rysem na tym na pierwszy rzut oka hiperpoprawnym życiorysie jest jej epizod z wczesnej młodości. Złe towarzystwo, narkotyki, a ku przerażeniu konserwatywnej rodziny również homoseksualna zażyłość. Teraz przyszło jej odpowiedzieć za błędy młodości. A przecież Piper jest już zupełnie innym człowiekiem niż 10 lat temu….

– Or… is she? – jak mawiają dociekliwi Anglicy. A może okaże się, że Piper w więziennym stroju do twarzy bardziej niż ona sama mogła przypuszczać?

Być może tym, co w serialu przyciąga najbardziej, jest dynamika rozwoju postaci oraz ich niejednoznaczność, która czasami wydaje się być wręcz ekstremalna. Nie możecie być niczego pewni oprócz jednego: nie znajdziecie tu uproszczonego podziału na dobro i zło. Wydawałoby się, że od czasów średniowiecza minęło już wystarczająco dużo czasu, by tego rodzaju standardy stały się normą, nie zaletą, ale olśnienie wielu twórców w tym względzie jeszcze nie nastąpiło.. Szczęśliwie “Orange Is the New Black” to jedna z tych produkcji, które prowokują do utożsamienia się lub choćby odczucia sympatii wobec bohaterów, by chwilę później mieć niepohamowaną chęć na spoliczkowanie ich za głupotę, cynizm, manipulację i kilkadziesiąt innych grzechów ludzkości. I odwrotnie – trudno w “OItNB” o jednoznacznie czarne charaktery.

A zróżnicowanie postaci jest niezwykłe. Konrad pisał niegdyś tekst pozornie szowinistyczny, a w gruncie rzeczy feminizmem podszyty [chociaż raczej się do tego nie przyzna], o problemie z kobiecymi rolami, które zbyt często są jednowymiarowe i/lub pokazywane wyłącznie w kontekście stereotypowo przypisywanych kobietom ról społecznych. W “Orange…” na pierwszy rzut oka drugi plan jest zdominowany bohatera zbiorowego – grupę nabuzowanych i agresywnych więźniarek.

Ale nie trzeba długo czekać, aż z tej masy wyłonią się zindywidualizowane jednostki, wraz z kolejnymi odcinkami poznamy ich coraz więcej. Każda ma wyrazistą osobowość i własną pogmatwaną historię – przedstawianą w retrospekcjach, będących ważnym i bardzo mocnym punktem każdego odcinka. W przypadku tych opowieści doskonale wiemy, jakie będzie ich zakończenie, interesuje nas ich początek, motywy, czyny i okoliczności (bo te w serialu zdają się mieć nadrzędne znaczenie), które zgromadziły bohaterki w jednym miejscu. Konglomerat ich charakterów, wiarygodne i przemyślane interakcje, ich zmienność, ich rozwój – już samo to sprawia, że trudno się od OITNB oderwać. Zamierzam oprzeć się pokusie i zrezygnować z przywołania przydługiej listy najbardziej charyzmatycznych postaci, żeby nie psuć pierwszego wrażenia. Wspomnę jedynie, że Piper w więzieniu spotka kogoś, komu “zawdzięcza” swoje odosobnienie. Ten ktoś otrzymał twarz Laury Prepon, którą niektórzy pamiętają z “Różowych lat 70-tych”. Tym razem Donna powraca w bardziej demonicznej odsłonie.

Strony: 1 2

Top