Olu: Chyba na targach filmowych ostatnimi czasy są jakieś promocje na filmy francuskie (“kup trzy, a pięć dostaniesz gratis!”), bo w kinach sieciowych w zalewie amerykańskich produkcji niepostrzeżenie narodził nam się osobny nurt: francuskie komedie, które zyskały w multipleksach zdumiewająco pokaźną reprezentację. I chociaż powinnam się cieszyć to przyznam, że ta sytuacja wprawia mnie w ambiwalentny nastrój. Z jednej strony cieszy mnie oczywiście przerwanie hegemonii kina amerykańskiego. Z drugiej natomiast… czuję się zakłopotana, bo większość tych filmów wygląda, jakby powstawały one w fabryce na taśmie produkcyjnej. To z kolei wytrąca mi oręż z ręki, gdy przychodzi do przywołania europejskich filmów głównego nurtu jako przykładów indywidualizmu i świeżości.
Konrad: I wtedy wchodzę ja – cały na biało. Od 1995 twierdzę, że filmy w Europie i w Ameryce powstają równie dobre i równie złe. Nie ma czegoś takiego jak złe Hollywood i dobra Europa. Lubimy uważać się za lepszych od tych głupków zza oceanu, którzy nawet nie wiedzą, gdzie leży Kazimierz Dolny. Najnowsza historia, dokonania na prawie każdym polu – Make America Great Again. Tylko, ze ona wielką była także za czasów prezydentów bez doświadczenia w nieruchomościach. Filmy, seriale – wybitne mogą powstać wszędzie. Tak samo jest ze słabszymi produkcjami, a już najbardziej tolerancyjna jest kategoria filmów przeciętnych, jak ten, który tutaj właśnie omawiamy.
O: Nie mogę się z tym nie zgodzić, nawet gdybym chciała. Filmów przeciętnych po obu stronach oceanu mamy zatrzęsienie. Sęk w tym, że nie widzę powodu, żebyśmy oglądali w kinach aż tyle przeciętnych filmów amerykańskich w stosunku do przeciętnych europejskich. [Zaznaczę tylko, że cały czas poruszamy się myślowo na obszarze multipleksów i kina głównego nurtu] Naprzeciw tej tendencji wyszło kino francuskie, owszem, ale to ciągle mało. Ale pozwól, że odwrócę Twoją sentencję: „Nie ma czegoś takiego jak złe Hollywood i dobra Europa.” – bo to działa też w drugą stronę. Niektórzy zapominają, że Hollywood też nie ma monopolu na mainstream i Europejczycy również potrafią robić kino dla każdego ze wszystkimi wadami i zaletami takiego układu. Będące prostą rozrywką, nieco zbyt grubo ciosane, nieco zbyt poprawne politycznie, schematyczne do bólu, ale w gruncie rzeczy całkiem sympatyczne. Takie jak „Mamy dwie mamy” właśnie. Ale na przykładzie tego filmu możemy wskazać coś, na co rzadko zdobywa się pruderyjna Ameryka – swobodę obyczajową.
K: W Ameryce też powstają bezpruderyjne filmy. Poza tym to jest ojczyzna ostrego stand-upu i kreskówek takich jak „South Park”. Ale skupmy się już na „mamy2mamy” (właśnie tak dystrybutor sobie wymyślił, by zapisywać ten tytuł). Jest to komedia, która bazuje na odwróceniu ról i stereotypach. Na samym początku można pomylić, kto tutaj jest matką, a kto córką. 53-letnia Juliette Binoche gra nieodpowiedzialną i niesamodzielną imprezowiczkę, która na pierwszy rzut oka wygląda na dwadzieścia kilka lat. Jeździ na różowym skuterze, w pokoju ma wieczny bałagan. Jej córka Camille Cotin to jej zupełne przeciwieństwo – ambitna, poważna kobieta, która mając 30 lat jest juz zmęczona życiem. Mieszka w jednym mieszkaniu ze wspomnianą matką i bezrobotnym chłopakiem, z którym spodziewają się dziecka. Binoche jest po rozwodzie, ale stosunki z byłym mężem (hehe) ma na tyle poprawne, że także zachodzi w ciążę. I oto narodziła się komedia.
O: Biorąc pod uwagę, kto komu matkuje, dobór aktorek pod względem typu urody uważam za trafiony w dziesiątkę. Muszę tu jeszcze raz nawiązać do różnic między amerykańskim a europejskim światem przedstawionym – w Europie wciąż jeszcze łatwiej o naturalne/oryginalne/nieandroidowe twarze u aktorek. Tak jest również w tym wypadku. Binoche jest piękną dojrzałą kobietą, Cotin reprezentuje ascetyczny typ urody, którego nie znajdziemy ot tak w ustandaryzowanym do bólu pod względem kanonów piękna Hollywood. Koniec dygresji. Na tle skontrastowanych ze sobą wyrazistych kobiet snują się panowie, łagodni, sympatyczni i całkowicie oderwani od rzeczywistości. Partner Avril (czyli córki) jest nieprzystosowanym życiowo chłopcem na utrzymaniu swojej kobiety, którego jedynym zajęciem jest pisanie doktoratu. Z kolei ojciec Avril, a były mąż Mado, to ekscentryczny dyrygent, również raczej uciekający od życia niż biorący się z nim za bary. Podsumujmy: troje lekkoduchów kontra jedna Avril. Nic dziwnego, że życie odcisnęło na jej twarzy piętno odpowiedzialności i wiecznego zatroskania.
K: Nie wierzę, że nie wspomniałaś o wieku, a konkretnie o tym, że dwie aktorki są w rzeczywistości starsze od swoich bohaterek. Cóż za odmiana, bo z reguły jest odwrotnie.
O: Prawda to!
K: Inną ciekawostką jest to, że wystąpił tutaj Billy Bob Thorton, który nie wiem, czemu na liście płac figuruje jako Lambert Wilson. Już 700 słów za nami, a wy nadal nie wiecie, czy film jest zabawny (czy komedie powinno się rozpatrywać w innych kategoriach?). Bawi… ale tylko czasami. Na trzy chybione strzały przypada jeden celny, więc wynik nie jest znowu taki bardzo zły. Często powraca motyw odwrócenia ról: starsza kobieta zachowuje się jak młodsza i odwrotnie. Ciekawiej robi się, gdy poznajemy drugo i trzecioplanowych bohaterów. Jest na przykład lekarz z demencją i pracownik rejestracji ze „śmiertelnym” syndromem wypalenia zawodowego. Czasami przesadnie idą także w komedię dla nastolatków – mamy chociażby psa uzależnionego od seksu. Lepiej film wypada w momentach, gdy przekracza granice poprawności politycznej, bo twórcy potrafią naprawdę ostro zażartować.
O: Zgadzam się, że ten film charakterami stoi. To ich posiadaczki i posiadacze żwawo ciągną scenariusz, który momentami wypełniony jest gagami aż do przesady, a czasem pod pretekstem ukazania psychologii bohaterów zwalnia i przynudza. Żwawo rozgrywający się początek „przedciążowy” i część następująca zaraz po tym, gdy kobiety dowiadują się o swojej ciąży ogląda się lekko i przyjemnie, ale kolejne miesiące dłużą się mocno i my, widzowie, również czekamy na szczęśliwe rozwiązanie.
Co do humoru natomiast – powiedziałabym, że bardziej niż granice poprawności politycznej, przekracza się tutaj tabu obyczajowe. Humor, z jakim mamy tu do czynienia, jest przyjemnie obrazobórczy. Oraz prosty, a w porywach sitcomowy lub – jak kto woli – nawiązujący do tradycji farsowych. Jak zwał, tak zwał. Zaledwie w kilku momentach twórcy silą się na coś więcej i te kilka elementów przekory, gdy udało im się wywieść nas widzów w pole i przemycić element zaskoczenia to zdecydowanie mocne strony filmu. Na ogół dotyczy to sytuacji, gdy nasi bohaterowie zaczynają pławić się w samozadowoleniu lub bawić się „w odkrywanie siebie” – i w momencie, gdy wzdychamy z irytacją, nagle balonik patosu zostanie przebity. Uff! Film jest podszyty ironią, co nadaje mu wdzięku na przekór nieco topornej fabule.
K: Niezobowiązujące kino, które można zobaczyć, ale jak je pominiecie, to też wiele nie stracicie. Najlepiej będą bawić się kobiety w ciąży lub te, które mają ją za sobą, jak również ich partnerzy. Zapewne niektóre gagi znają z autopsji. Nie żałuję wizyty w kinie, było się z czego pośmiać, ale na DVD z pewnością sobie go nie sprawię.
Ocena Olu: 6/10
Ocena Konrada 6/10