Loading

W hołdzie kinematografii

Z każdej niemal sceny “La La Land prześwieca wielki szacunek dla filmowej tradycji i musicalowej spuścizny. W klasycznych scenach z tańcem standardowym mamy nawiązania do najpiękniejszych układów Freda Astaire’a i Ginger Rogers. Początek, czyli taniec i śpiew pośród stojących w korku samochodów to bezpośrednie odwołanie do konkretnej sceny francuskiego musicalu “Panienki z Rochefort”.  Z kolei ten radosny rozgardiasz pośród fruwających ubrań, gdy Mia tańczy ze współlokatorkami przypomina atmosferę wyczekiwania z „West Side Story”, jaką znajdziemy w “I Feel Pretty”.

Echa musicali manifestują się choćby w poszczególnych ruchach i gestach. Takich jak bardzo charakterystyczny obrót Goslinga przy objęciu latarni, który automatycznie przywodzi na myśl Gene’a Kelly’ego śpiewającego w deszczu. Nawiązań do “Deszczowej piosenki” w “La La Land” jest zresztą dużo więcej. Jak choćby spacer i rozmowa, gdy w tle widzimy kulisy powstawania filmów i elementy scenografii. Mamy też ciekawe zapożyczenia sytuacyjne. Znacie to uczucie, gdy macie wstydliwą, ale intratną fuchę na boku, a osoba, która Was irytuje, przyłapuje Was na niej i robi sobie żarty?

W “La La Land” w podobnej sytuacji zostaje postawiony Sebastian przed Mią.

Natomiast gdy wsłuchacie się uważnie w “Mia & Sebastian Theme” – usłyszycie fragment motywu ze “Skrzypka na dachu”. Ale nie znajdziemy tu plagiatu tylko piękny hołd. Wszystkich nawiązań nie sposób wymienić, zwłaszcza, że nie brakuje również tych pozamusicalowych.

Te smaczki pomagają w podtrzymaniu uroczej iluzji bezczasu. Retro stylistyka igra z nami i mamy wrażenie, że jesteśmy poza teraźniejszością. Film stara się usilnie nas zmylić i podtrzymać to złudzenie. Stare filmy na plakatach, np. “Pożegnanie z bronią”, wspomniany “Buntownik bez powodu” w kinie… Z tej iluzji raz na jakiś czas wyrywa nas dźwięk telefonu komórkowego lub sygnał elektrycznego piekarnika.

Wizualnie film reprezentuje piękno. Detale i odważne kolory przywodzą na myśl Almodovara, żaden kadr nie jest przypadkowy, a feerię barw uzupełnia fantastyczna gra świateł.

Obywatele La La Landu

Emma Stone i Ryan Gosling są absolutnie czarujący – wyglądają jak z obrazka, ale równocześnie nie są cukierkowi – ona mimo aktorskich aspiracji pozostaje szarą myszką, czasem też krzyknie i się zezłości, on bywa neurotyczny i popędliwy, a w pierwszych scenach nawet nieco… bufonowaty. Stwarza to świetny fundament pod żywe i dowcipne dialogi. Cała relacja między nimi jest dynamiczna i przekonująca.

Emma Stone i Ryan Gosling
Dla Stone i Goslinga to już trzecie spotkanie na planie. Nic dziwnego, taka chemia nie zdarza się codziennie

Okiem Konrada

Damien Chazelle, po znakomitym „Whiplash”, teraz potwierdził swoją wielkość. Powoli staje się specjalistą od filmów realizacyjnie skomplikowanych i dopieszczonych w najmniejszym detalu. W „La La Land” tęsknotę za złotą erą Hollywood łączy z nowoczesnymi zabiegami. Skromna historia rozpisana głównie na dwie osoby, co jakiś czas wybucha znakomitym spektaklem barw, tańca i muzyki. Słodycz i melancholia spotykają gorycz i egocentryzm. Polecam bardzo. 9/10

I tutaj dochodzimy do tego, co reżyser “Whiplasha” robi wybornie i co pokazał już w poprzednim filmie – stopniowanie napięcia. W “La La Land” wykorzystuje ten zabieg w dużo mniejszym stopniu, ale tu również się pojawia. W “Whiplash” spokojna na pozór próba muzyczna przeradzała się w piekło. Tu mamy miły romantyczny wieczór, w którym niepostrzeżenie od słowa do słowa tworzy się zalążek konfliktu. Dialog przechodzi przez różne odcienie, niepostrzeżenie zmienia się aura. To również buduje psychologiczną wiarygodność bohaterów.

Bo w „La La Land” muzyka, chociaż jest niemal wszędzie, pozostaje w równowadze z fabułą. Zakończenie jest rozdzierająco piękne i może wycisnąć łzy.

Przyznam, że zastanawiałam się nad oceną do końca, aż do teraz. Przy całym zauroczeniu “La La Land” napotkałam na nieoczekiwany problem. Gdy pisałam ten tekst, nieustannie przeszkadzały mi coraz to nowe wspomnienia musicali, które oglądałam. I to jest piękne, że film Chazelle’a je przywołał. Ale z drugiej strony… mam pewien niedosyt taneczny – to są bardzo ładne i zręczne układy, ale czy brawurowe? Czy zapierają dech w piersiach? W porównaniu do baletów z „West Side Story” i stepujących mistrzów z „Deszczowej piosenki” można by odnieść wrażenie, że twórcy nieco prześlizgują się przez te sceny. Przy czym ostatecznie byłoby chyba nietaktem oczekiwać takiego poziomu tańca od Goslinga i Stone, którzy są przede wszystkim aktorami i porównywać ich z często trenowanymi od dziecka mistrzami wodewili z lat 30-40-50, będących równocześnie tancerzami. W “La La Land” taniec jest estetyczno-ekspresyjnym dopełnieniem, nie popisem zawodowca. Układy choreograficzne oprócz aluzji do innych musicali są przecież nasycone znaczeniami. Wymowne gesty, mowa ciała i interpretacja tańca – te aspekty są nie mniej ważne niż kwestie stricte techniczne.

Dlatego, drogi filmie, będzie 9/10.

Aleksandra Flis

Jeśli, tak jak my, interesujesz się filmami i spodobał Ci się powyższy tekst, to polub też naszą stronę na Facebooku i zacznij nas śledzić na Twitterze.

 

Strony: 1 2

Top