Jeśli jesteś marzycielem i siedząc na kasie w Tesco lub w urzędzie przy biurku odpływasz myśląc o podboju świata, całkiem możliwe, że Ty również zaliczasz się do grona obywateli La La Landu. Ten termin dosłownie oznacza “euforyczny stan oderwania od rzeczywistości”. Jednocześnie stanowi potoczne określenie Hollywood, a więc masowego producenta marzeń, złudzeń i aspiracji.
Raz na jakiś w Hollywood spełnia się czyjeś marzenie. I tak oto na naszych oczach rozkwita talent zaledwie 31-letniego Damiena Chazelle – reżysera, który muzykę ma w żyłach i sam o mały włos nie został perkusistą. A może właśnie on porzucił swój prywatny muzyczny La La Land, a Hollywood jest jego prywatnym kompromisem? Tego nie wiemy. Możemy natomiast być wdzięczni losowi, bo ten młody człowiek już po raz drugi przetacza anemicznej amerykańskiej kinematografii świeżą krew i dostarcza jej świeżości, jakiej trudno wypatrywać u większości kinowych wyjadaczy.
Najpierw zachwycił charyzmatycznym i intensywnym “Whiplashem” – opowieścią o młodym muzyku będącą dla niego autobiograficznym katharsis. Teraz powraca w rytmie jazzu, ale w innej stylistyce i zgoła innym gatunku. I po raz kolejny zaskakuje. Ten sam reżyser, który potrafił utrzymać ekstatyczne napięcie przez ponad 100 minut, teraz bez trudu uderza w bardziej subtelne tony, nie tracąc jednak nic ze swojej energii.
Marzenie na wyciągnięcie ręki?
Tym razem Chazelle zaprasza nas właśnie do tego mitycznego La La Landu i – pokazując jego piękno – demaskuje ten świat jako fikcyjny, wyidealizowany i iluzoryczny. La la Land jest w gruncie rzeczy nieuchwytnym marzeniem, a nasi bohaterowie tylko na pozór funkcjonują w tej rzeczywistości. Oni wciąż do niej aspirują. Mia marzy o sławie i aktorskiej karierze, ale brak szczęścia i zbyt mała siła przebicia uniemożliwiają jej realizację swoich celów. Sebastian pragnie założyć własną restaurację będącą hołdem dla tradycyjnego jazzu i w niej grać dokładnie taką muzykę, jaką sobie wymarzył. Oboje walczą o swoje marzenia – każde z nich już od jakiegoś czasu ugania się za spełnieniem hollywoodzkiego snu, ale niepowodzenia powodują w nich frustrację i zgorzknienie. Ich codzienność wypełnia praca w kawiarni i granie do kotleta. Ale mimo to nie schodzą z własnej ścieżki.
Tymczasem ten świat wydaje się być na wyciągnięcie ręki. W końcu, gdy podczas seansu “Buntownika bez powodu” psuje się projektor w momencie, gdy widzimy słynne Griffith Observatory, przerywając romantyczne tête-à-tête, nasi bohaterowie po prostu udają się w to miejsce, by odtworzyć przerwaną chwilę.
A jednak reżyser pozbywa nas większości złudzeń. Za górnolotnym i wzniosłym marzeniem kryją się wyrzeczenia, kompromisy, żmudny codzienny trud bez gwarancji powodzenia. Poświęcenie sprowadza się nie tylko do tego, że równolegle do pracy nad urzeczywistnieniem własnych pragnień trzeba robić to, czego się nienawidzi. W pewnym momencie będzie oznaczało rezygnację z czegoś niemal równie drogiego sercu, jak tego pielęgnowanego marzenia. Co wtedy okaże się ważniejsze?
Musical wymaga perfekcji
Wśród dominujących zachwytów, spotkałam się z zarzutami wobec “La la land” – jakże często kierowanymi pod adresem wysmakowanych i dopieszczonych w każdym calu produkcji – mianowicie zarzutami fasadowości i przerostu formy nad treścią. Pozwólcie więc, że odbiję piłeczkę i powiem: to nie jest film dla tych, którzy nie potrafią rozsmakować się w drobiazgowym dopracowaniu filmu. I pamiętajmy, że musical jest jednym z gatunków szczególnie wymagających. O ile można przy nim przymknąć oko na fabularne klisze i niedostatki, to znacznie więcej wymaga się od niego na poziomie realizacyjnym. I owszem – “La La Land” pod tym względem jest bliski perfekcji. Równocześnie jednak nie bez powodu podoba się wielu osobom, które z musicalem mają niewiele wspólnego. Powołałabym się na Konrada, ale jego rzekoma niechęć do musicali jest dla mnie mocno podejrzana.
Piosenki w “La La Land” są porywające i urokliwe w każdym calu, ale czy mają w sobie ten błysk, który sprawi, że zostaną zapamiętane? Czy okażą się dość charakterystyczne? To zweryfikuje czas. Po pierwszym przesłuchaniu z pewnością zapamiętuje się chwytliwą melodię “City of Stars”. Ale nawet jeśli po latach okazałoby się, że w “La La Land” nie było muzycznej petardy na miarę “Singin' in the Rain”, niech ten fakt nie zdyskredytuje filmu w naszych oczach. Potraktujmy jego całość jako utwór. Po brzegi wypełniony urokliwą muzyką – z przewagą jazzu, ale nie zapominajmy też o głosie współczesnego mainstreamu – R&B z klasą reprezentuje John Legend.