Konrad: Stereotypy są… stereotypami. Poszliśmy do kina na film fantastyczny o rycerzach, magikach i innych nerdowskich klimatach. Ten typ filmu, na który panowie idą z dziewczynami tylko wtedy, gdy wcześniej sami posprzątają dom, zrobią śniadanie, obiad i kolację, a na koniec kupią jeszcze bukiet kwiatów – oczywiście – stereotypowo. Wbrew oczekiwaniom, Oli się spodobał, a mi nie, czyli wyszło zupełnie na odwrót. Rzadko aż tak się różnimy w ocenach, więc poczytajcie, jak się publicznie kłócimy!
Olu: Sama też jestem zaskoczona, że przyszło mi zostać samozwańczym adwokatem Guy’a Ritchiego! Byłam i jestem rozdarta, jeśli chodzi o jego filmy. Z jednej strony mamy “Przekręt” i “Porachunki” – filmy smakowite, błyskotliwe i bezpretensjonalne, z drugiej “Kryptonim U.N.C.L.E” i “Sherlock Holmes”, które odbieram jako przekombinowane rozczarowania. I teoretycznie mogłabym w ciemno typować, że “Artur: Legenda miecza” ma wszystkie cechy, które ulokują go w kategorii “filmy gorszego Ritchiego, który nie wie, co zrobić z pieniędzmi”. A tu – niespodzianka. Czyżby magia miecza Artura? Chyba jednak reinterpretacja historii, która ze względu na swój mistycyzm aż się prosi, by ten wandal Ritchie odmalował na niej jakieś lubieżne graffiti, zachowując jednak niezbędny szacunek dla legendy.
K: Sam film to taka typowa opowieść o narodzinach bohatera. Cudem ocalały po rzezi diabolicznego Vortigerna Artur wychowuje się w burdelu. Wiedzie życie typowego sebka-łotra o gołębim sercu. Wszystko się zmienia, gdy wyciąga miecz ze skały i tym samym zdradza się, że to właśnie on powinien być królem. Dalej to już mamy zbieranie ekipy i dążenie do walki na szczycie, czyli Vortigern vs Artur. Fabularnie film miesza w znanej historii, a jednocześnie nie próbuje nas zaskoczyć. Ritchie znowu prezentuje efektowny montaż, zabawy z czasem i linearnością, ale to tylko ma nas zmylić, że to niby takie „Porachunki”, ale w innej scenerii. Nie ze mną te numery. Owszem – w momentach, gdy się pojawia, to film ogląda się lepiej, ale zaraz potem znowu wraca się do nudnego oczekiwania, bo film fabularnie nie ma za wiele do zaoferowania pomiędzy otwierającą i zamykającą go sceną.
O: Nie godzę się na to, żeby prześlizgnąć się po największym atucie filmu, jakim jest specyfika montażu u Ritchiego! Zgrabne i precyzyjne cięcia streszczające nam dzieciństwo i dorastanie Artura pozwalają nam lekko i przyjemnością przefrunąć nad fabularnymi niuansami zamiast mozolnie się przez nie przedzierać lub snuć domysły. To prawda, że w trakcie ponad dwugodzinnego seansu bywają momenty spowalniające akcję, ale w tym miejscu wkracza Ritchie ze swoją nonszalancją i możemy podziwiać miszmasz sacrum i profanum. Reinterpretację legendy króla Artura wśród ciętych dialogów, przekrętów i cwaniaczków, którzy ostentacyjnie spod przyłbic i historycznych kostiumów zdają się krzyczeć: “jesteśmy przebierańcami!”. Niby nic odkrywczego, a jednak z odpowiednią osobą u steru takie połączenie zawsze daje mi dużo frajdy.
K: Ja naprawdę lubię Ritchiego. “Porachunki” to jeden z moich ulubionych filmów, a cenię sobie również “Przekręt”, lubię “Rock’N’Rolla” i pierwszego “Sherlocka Holmesa”. ALE w „Królu Arturze” ten dynamiczny montaż nie do końca pasował i jak dynamicznie się pojawiał tak też dynamicznie się kończył. Jednak jego samego w sobie nie uznaję za wadę. Dla mnie był po prostu ekskluzywną farbą na starym płocie. Jeśli chodzi o technikalia, to zdecydowanie gorsze zdanie mam o efektach specjalnych, które były tak odrealnione i komiksowe, że miałem wrażenie, że Ritchie robi film specjalnie mi na złość, bo miał dużo kasy, by zrobić naprawdę ciekawe walki, a wyszło mu takie niezamierzone kino klasy B. Broniły się tylko sekwencje z wielkimi zwierzętami, ale znowu w scenach bitewnych skopiowani ludzie razili niemal jak w „Ogniem i mieczem”.
O: Wydaje mi się, że Guy Ritchie naprawdę krzywdził nasze oczy z premedytacją. Mnie też rozbroił tłum “kopiuj-wklej” przywodząc z kolei na myśl nasze polskie “Quo Vadis”. W “Arturze…” CGI było tak odrealnione, że dostrzegłam w tym ostentację graniczącą niemal z parodią. Być może to moja nadinterpretacja, ale takie właśnie towarzyszyło mi wrażenie. Bo te efekty były karykaturalnie patetyczne, zwłaszcza gdy efektownie zderzały się z realizmem rynsztokowych pejzaży i przyziemnością drobnych cwaniaczków.
K: Ty dobrze się bawiłaś na filmie, ja wręcz przeciwnie. Jest jednak pewna rzecz, a właściwie osoba, dla której warto (no może przesadziłem) obejrzeć ten film. I tutaj myślę, że się zgodzimy. To oczywiście Jude Law. Mam wrażenie, że trochę powtarza swoją kreację z „Młodego papieża”, ale co z tego. Po informacji, że nie zagra w drugim sezonie wspomnianego serialu, miło było zobaczyć go jeszcze raz – może i jako króla, ale ten sam styl mówienia, ten sam styl poruszania się. Trzeba tez przyznać, że sam jego bohater został w scenariuszu całkiem dobrze zarysowany. Tak różni się od nieco bezpłciowego Artura i jego ferajny występującej głównie jako zbiorowość, że kibicowałem ciemnej stronie mocy.
O: Królewsko-papieski Jude jak zwykle skoncentrował na sobie większość swojej uwagi. Cóż, ze mną było podobnie – też kibicowałam Vortigernowi. Charlie Hunnam, odtwórca głównej roli, w najlepszym razie mi nie przeszkadzał. Nieco lepiej wypada jego baśniowa partnerka w osobie Astrid Bergès-Frisbey. Swoją drogą, można by było tutaj oskarżyć Ritchiego o oportunizm. Bo przecież Jude Law znowu jest majestatyczny, zły i wyniosły, a zarazem niejednoznaczny. Littlefinger… tfu, Aidan Gillen, knuje, a Annabelle Wallis [spoiler z pierwszych odcinków pierwszego sezonu Peaky Blinders] szpieguje i donosi [/koniec spoileru z pierwszych odcinków pierwszego sezonu Peaky Blinders]. Ale jak tu mieć pretensje, kiedy te katalogowe profile osobowościowe aktorów tworzą tutaj tak zgrabną mozaikę?
K: Pozostaje teraz odpowiedzieć na pytanie, czy polecamy wybrać się do kina na film. Z mojej strony: nie. Ostatnio coraz więcej gier jest wydawanych jako produkcje niepełne. Żeby coś odblokować trzeba dokupić DLC. Coś takiego spotyka teraz także filmy. Co drugi chce teraz robić uniwersum i zarabiać kilka razy, więc w jednej części nie chcą się ze wszystkiego wyprztykać. W efekcie powstaje kilka średniaków zamiast jednej dopracowanej produkcji. Tutaj nawet poskąpili okrągłego stołu, którego widzimy tylko część!
O: Oczywiście warto lojalnie uprzedzić: jesteście miłośnikami legendy, wszystkich jej niuansów i podniosłego tonu – nie zaczynajcie tego filmu, bo tylko wywoła w Was narastającą irytację swobodą, z jaką traktuje opowieść. Bo samej legendy tam za wiele nie zostało. Jeśli lubicie Guy’a Ritchiego, mieszanie konwencji i nie przeszkadza Wam przegięta formuła oraz dość powierzchowne potraktowanie tematu, warto spróbować. Może nie znajdziecie tu górnolotnej rozrywki, ale prześmiewczą i swobodnie potraktowaną opowiastkę.
Ocena Olu – 7/10
Ocena Konrada – 4/10