Czasy są takie, że telewizory oferują coraz to lepszą jakość, a filmy telewizyjne i seriale już coraz mniej odstają od kinowych hitów. W listach pytacie mnie, po co chodzić do kina. Ano po to, by zobaczyć walczące ze sobą gigantyczne potwory!
Pierwotnie “Kong: Wyspa Czaszki” miał być kontynuacją “King Konga” z 2005 roku – klasycznej historii o wielkiej małpie ze słabością do blondynek. Pozmieniało się, bo otrzymaliśmy w pewnym sensie zarówno sequel “Godzilli” Edwardsa, jak i zapowiedź całej serii filmów o gigantycznych potworach. Już same napisy początkowe powielają to, co widzieliśmy trzy lata temu, a więc archiwalne zdjęcia, które mają sugerować, że np. próby jądrowe w rzeczywistości nie były żadnymi testami, a usiłowaniem ubicia pradawnego stworzenia.
Tym razem fabuła filmu przenosi nas do lat siedemdziesiątych, tuż przed wycofaniem się amerykańskich wojsk z Wietnamu. Upokorzeni żołnierze, którzy gdzieś z tyłu głowy mają poczucie porażki i braku sensu we własnych działaniach, otrzymują rozkaz zabezpieczenia naukowej wyprawy na niezbadaną wyspę. Ekspedycji przewodzi Randa (John Goodman), naukowiec przeświadczony, że tę ziemię zamieszkują niezbadane istoty. Towarzyszą im jeszcze m.in. przewodnik (Tom Hiddlestone) oraz idealistyczna dziennikarka (Brie Larson).
“Kong: Wyspa Czaszki” całkiem zgrabnie wymieszał kilka gatunkowych klisz. Film początkowo robi wrażenie typowej przygodowej opowieści, bo oto mamy grupkę oryginałów, którzy muszą ze sobą współpracować: jeden jest tajemniczy, inny złowieszczy, jeszcze inny to żartowniś. Nie da się uniknąć także skojarzeń z “Czasem Apokalipsy” ze względu na czas akcji jak i samych wypalonych wojskowych. No i mamy oczywiście też gwóźdź programu, a więc napalm. Wraz z rozwojem akcji próba psychologicznego pogłębienia bohaterów gdzieś ginie, ustępując miejsca przygodzie wymieszanej z walkami wielkich stworów z ludźmi i samych gigantów między sobą. Oś fabularna wygląda mniej więcej tak: próbujemy się wydostać z wyspy, o potwór!, próbujemy się wydostać z wyspy, o inny potwór kogoś zjadł!, próbujemy się wydostać z wyspy, o potwory ze sobą walczą!, próbujemy się wydostać z wyspy, o potwór znowu kogoś zjadł 🙁
I ten schemat to jest to, na co liczyłem! Poszedłem na film o gigantycznych stworach – dostałem film o gigantycznych stworach, które poruszają się, atakują i walczą miedzy sobą aż miło. Nie ma tutaj mozolnego budowania klimatu, powolnego wyłaniania się Konga, a później kolejnych dziwnych stworzeń jak megabawół (!). Zebrano całkiem zacną aktorską ekipę – trochę to dziwi, bo oni są tutaj tylko dodatkiem. Sama Brie Larson (Oscar za “Pokój”) jak na kino rozrywkowe, miała za bardzo spięte poślady. To chyba taki typ aktorki, która odnajduje się w dramatach, a w blockbusterze za bardzo się napina, zapominając, że chodzi tutaj tylko o to, żeby jej nazwisko przyciągnęło do kin jak najwięcej ludzi, a na planie ma za zadanie szybko biegać i skakać. Taki był właśnie Hiddlestone, który całym sobą mówił: “mam wyjebane”. Sceny z ludźmi i tak kradnie John C. Reilly, który jest zabawny, gdy trzeba, ale na szczęście nikt nie przesadził z liczbą głupawych tekstów i komentarzy (pozdrawiam ekipę od “Legionu samobójców”).
Prawie cały powyższy akapit dotyczy aktorów, tak jakby mieli tu oni jakieś znaczenie. Przejdźmy może do prawdziwych gwiazd, a więc Konga z ekipą. Efekciarski film musi mieć dobre efekty specjalne i tak właśnie tutaj jest. Wielka małpa wygląda jak żywa, a poza nim inne giganty są zróżnicowane i ciekawie zaprojektowane. Walki mają odpowiedni pazur (Kong zresztą powtarza niektóre chwyty ze swojej walki z T-Rexem w 2005), ale jednak za mało walczą między sobą, a częściej ganiają za bezbronnymi ludźmi. Odświeżyłem sobie “King Konga” Jacksona i jak na dłoni widać, że w efektach specjalnych przez 12 lat został zrobiony duży postęp. “Kong: Wyspa Czaszki” ma też do zaoferowania przepiękne, malownicze zdjęcia, chociaż sam przelot helikopterów pokazywany na 18 różnych sposobów był lekką przesadą, to i tak fajnie, że postarano się o niebanalne i pomysłowe ujęcia, które raz pokazują nam lirycznego Konga odchodzącego ku zachodowi słońca, a innym razem sprawiają, że jesteśmy w samym centrum akcji.
“Kong: Wyspa Czaszki” nie jest tak dobry jak aktualny wzór dla wszystkich “monster movie”, czyli “Pacific Rim”. Niby już na starcie nie miał szans, bo jednak gigantyczne potwory to nie to samo co gigantyczne potwory ORAZ gigantyczne roboty w jednym filmie. Nie ma też tego szaleństwa i energii, bo ciągle jednym krokiem zostaje przy legendzie Konga, a aktorzy dostają trochę więcej czasu. Lepszy jest za natomiast od świetnie zapowiadającej się „Godzilli”, w której głupota bohaterów przesłoniła tytułową postać. Tutaj przynajmniej nie są aż tak durni i nikt nie próbuje udawać, że to jest film o ludziach. Póki co, otrzymaliśmy ciekawą zapowiedź serii filmów o wielkich potworach. To dobry prognostyk, bo nareszcie efekty specjalne dorosły do tej tematyki i chętnie zobaczę więcej.
7/10
Konrad
Jeśli, tak jak my, interesujesz się filmami i spodobał Ci się powyższy tekst, to polub też naszą stronę na Facebooku i zacznij nas śledzić na Twitterze.