Dystrybutorzy zachwalają „Grę o wszystko”, ogłaszając, że to kobieca wersja „Wilka z Wall Street”. Zestawmy zatem te dwie produkcje razem – sami tego chcieli.
„Gra o wszystko” jest filmem na podstawie autobiografii Molly Bloom. W Polsce nie jest to osoba specjalnie kojarzona, swego czasu zyskała jednak sławę w Stanach Zjednoczonych. Czym się zajmowała? Organizowała wieczory gry w pokera o duże stawki, w których brali udział milionerzy, celebryci i rosyjska mafia. Sama na tyle się zakręciła, że stanęła przed sądem. Zanim zaczniecie mi tutaj prawić morały o spoilerach, to śpieszę donieść, że o FBI aresztuje ją już prawie na początku filmu.
Tutaj pojawia się pierwszy zgrzyt. By uatrakcyjnić produkcję, co chwilę przeskakujemy między dzieciństwem Molly, czasem, gdy robi karierę wokół pokera oraz widzimy ją w momencie, gdy przygotowuje się do procesu. Ta nielinearność często napędza filmy, dodając im dynamizmu. Nie występuje też wtedy podział np. na: pierwsza połowa filmu nudna, druga – brawurowa, bo historia jest odpowiednio zmiksowana. Tutaj to nie do końca zagrało, przeskoki są na tyle szybkie, że nie możemy na dobre wczuć się w żaden fragment opowieści.
Nie mam nic przeciwko narratorom z offu, ale tutaj mamy do czynienia ze zdecydowaną przesadą. Reżyser i scenarzysta Aaron Sorkin poszedł na łatwiznę i zamiast wizualizować to, co znalazło się w książce, to postanowił, że najlepiej będzie, gdy narratorka przeczyta książkę, a my dostaniemy tylko ilustrujące jej słowa zdjęcia. Naturalnie nie jest tak przez cały czas, ale zdecydowanie za często przez co przez te bite 140 minut ciągle miałem wrażenie, że film się zaczyna i nie może na dobre rozpocząć. Do tego dochodzi jeszcze ta irytująca maniera jakby skrzyżować podstawówkowego mądralę z Paulo Coelho. Raz tłumaczy o co w tym wszystkim chodzi, innym razem następuje jakaś autopsychoterapia.
Film ewidentnie bardzo chce być energetycznym wulkanem jak „Wilk z Wall Street”, a pozostaje jedynie wydmuszką. Dialogi to nieustanne odbijanie piłeczki i cięte riposty – jak to u Sorkina – i do nich nie można się przyczepić. Brakuje jednak polotu w samej historii. W „Wilku…” mieliśmy dziwki, koks i rzucanie karłami. Tutaj – grę w pokera o absurdalnie wysokie stawki. Brakuje brawury, lekkości i humoru.
Sam film ma też ze sobą problem tożsamościowy, nie wie kim jest i dokąd zmierza. Raz wydaje się, że to opowieść o kobiecej sile, innym razem ni stąd ni zowąd pojawia się mocny wątek psychologiczny, zaraz później: energia, mafia i nielegalne interesy. Na koniec i tak zastanawiasz się, po co ten film powstał i czy rzeczywiście było warto tę historię ekranizować.
„Gra o wszystko” próbuje sprawiać wrażenie opowieści o niezwykłej kobiecie, a ja widzę tylko historię kobiety, która znalazła sposób by zarobić kilka milionów – i tyle. Taki to już problem z autobiografiami, że są AUTObiografiami. Brakuje im ostrza krytyki. Główna bohaterka stara się nikomu nie zrobić krzywdy. Źli ludzie są tylko dookoła, ona jest nieskazitelna. To, że w pewnym momencie zaczyna ćpać? Wszyscy w tym środowisku to robią. Są nawet sceny, w których jednemu z graczy odradza pokera, bo za często przegrywa – taka już z niej dobra duszyczka. Jeśli taka była książka, to jednak w filmie można się było pokusić o wyjście dalej poza nią. Znowu wróćmy do Belforta z „Wilka…”. Tam główny bohater żerował na najbiedniejszych, na naiwnych, zdradzał, ćpał do nieprzytomności, urządzał orgie itd. W „Grze o wszystko” konieczna za to była scena rozmowy Molly z jednym z pokerzystów, w której to odmawia mu spotkania i radzi by wracał do żony. Może tak było – nie wiem. Nie zmienia to jednak tego, że było to zbędne.
W rolę główną wcieliła się Jessica Chastain, a jako adwokat partneruje jej Idris Elba i ten casting się twórcom udał. W filmie, w którym mamy tyle „walecznych” dialogów dobrzy aktorzy to podstawa. Na trzecim planie jest jeszcze Kevin Costner, którego bohater został umieszczony w filmie chyba tylko po to, by nadać mu psychologicznej głębi i zamknąć klamrą.
Może dla fanów i graczy pokera film będzie wydawał się nieco ciekawszy. Ja do nich nie należę i średnio pasjonowało mnie przyglądanie się karcianym potyczkom. Film próbuje sprzedać energię, której nie ma i głębię, która jest pozorna. Lepiej zobaczyć jeszcze raz „Wilka z Wall Street”.
5/10
Konrad
Jeśli, tak jak my, interesujesz się filmami i spodobał Ci się powyższy tekst, to polub też naszą stronę na Facebooku i zacznij nas śledzić na Twitterze.