Był taki czas, gdy Christopher Nolan był moim ulubionym reżyserem. Zachwycił nowatorskim „Memento”, w Batmanach pokazał, jak robić filmy o superbohaterach, by w końcu w wizjonerskiej „Incepcji” stworzyć doskonały blockbuster. Częściowo utracił moje zaufanie wraz z przekombinowanym „Interstellar”. Teraz odkupił swoje winy.
Gdy pojawiły się pierwsze informacje, że następną robotą Nolana będzie film wojenny, wielu przecierało oczy ze zdumienia, bo ten gatunek wydawał się nie do końca do niego pasować. Sam uznałem, że zachciało mu się Oscara, a zrozumiał, że robiąc science fiction nigdy go nie dostanie. I faktycznie – gatunek nie pasował do jego twórczości, więc… dostosował go do siebie. Więcej: zrobił film wojenny, którego nie da się porównać do innego. Wiecie – jak do kin weszła „Przełęcz ocalonych”, to zaraz można było pisać, że „w porównaniu do Szeregowca Ryana..”. Tutaj tak się nie da. Nolan dobrze zdaje sobie sprawę ze swoich umiejętności i tego, co mu w kinie wychodzi najlepiej, a mianowicie jest specem od epickich scen. Tak, EPICKICH. Jak mi zaraz wyskoczy ktoś z tekstem „olaboga, co za kalka językowa, po polsku ten termin ma zupełnie inne znaczenie”, to wiem, że jest nieudacznikiem uwielbiającym czepiać się słówek. Do tego jest brzydki.
„Dunkierka” jest EPICKA od początku do końca. Kojarzycie te sceny kulminacyjne gdzieś pod koniec letniego filmu, na które z reguły idzie połowa budżetu? No to ten film jest jedną wielką sceną kulminacyjną. To tak jakby scena z lądowania w Normandii w „Szeregowcy Ryanie” zajęła cały film.
Do tego jeszcze wrócimy, bo teraz czas w recenzji na samą fabułę. Nie każdy musi przecież wiedzieć, że Dunkierka wbrew pozorom nie jest obywatelką Danii. To francuskie nadmorskie miasto, z którego podczas II wojny światowej w roku 1940 próbowali uciec przegrywający bitwę Anglicy i Francuzi. Chcecie wiedzieć więcej, to sobie doczytajcie gdzieś w sieci, bo mi i Nolanowi nie za bardzo się chce przybliżać rys historyczny. Z filmu wiemy mniej więcej tyle, ile napisałem, reżyser wrzuca nas w środek akcji, a by było jeszcze ciekawiej, historia toczy się na trzech płaszczyznach czasowych:
1. Próba ucieczki z plaży, którą bombardują Niemcy
2. Prywatny kuter płynący na ratunek żołnierzom.
3. Walka w powietrzu pod koniec ewakuacji.
Zapomnijcie o bliższym poznaniu bohaterów. Tutaj nie ma na to czasu. Jeśli poznacie jakieś jedno marzenie jednego z nich, to już będzie i tak wiele. Z reguły wiemy tylko tyle, że próbują uciec, a to czy na wojnie byli przykładnymi żołnierzami, czy może gwałcili i rabowali, pozostaje tajemnicą. Mamy kilka osób, na których skupia się akcja, ale i tak wszystko to są role trzecioplanowe, bo główną bohaterką jest wojna i to ona pewnie zgarnie wiele nagród (dla niewyspanych: to był skrót myślowy, który oznacza, że „Dunkierka” otrzyma nagrody w wielu kategoriach technicznych).
Rozpisałem się o fabule chyba więcej niż Nolan w swoim scenariuszu. „Dunkierka” to nowatorski film, który wbrew temu czego się spodziewano po tym reżyserze dzieli przepaść od typowego blockbustera. Wiecie już, że nie ma w nim typowego rozwoju akcji, nie ma też wyraźnie zarysowanych bohaterów. Ponadto wielokrotnie sposobowi prowadzenia kamery bliżej do kina artystycznego niż wakacyjnych hitów. Kadry są szalenie przemyślane, a to jak współgrają razem z muzyką i wybitnym udźwiękowieniem, to miód dla kinomana. Jest pięknie i jest głośno. W „Dunkierce” może łącznie wybrzmiały dwie minuty, gdy w tle nie przygrywałaby muzyka, a co warto wspomnieć – Hans Zimmer nareszcie nie plagiatuje sam siebie. Taki soundtrack spokojnie mógłby znaleźć się w horrorze. Zresztą, ten film głównie przypomina właśnie ten gatunek. Sam dźwięk nadlatujących wrogich samolotów jest przerażający. Do tego dodajmy, że często w muzyce i dźwięku powraca motyw odliczania: czy to tykanie, czy to coraz głośniejsza i szybsza muzyka. Nudziłem się na „Doktorze Strange” i „Avengersach”, w których wybuchają całe miasta – ten wymiar epickości już mi się przejadł. Nawet efekciarskie sceny potrzebują trochę duszy i ją dostarcza Nolan. On myśląc o obrazku musi jednocześnie go słyszeć i dokładnie wiedzieć, kiedy się skończy i co nastąpi po nim. Realizacyjna perfekcja.
Ciekawym zabiegiem jest też brak wrogów. Przez niemal cały film nie widać ani jednego Niemca. Ich obecność zaznaczają samoloty, łodzie podwodne, świszczące kule i spadające bomby. Już w „Terminatorze” wróg pod postacią komputera był bardziej ludzki. W „Dunkierce” wojna trwa przeciwko… wojnie. Ucieczka wygląda jak przed nietypowym zjawiskiem atmosferycznym, a nie przed myślącymi i czującymi ludźmi.
Bałem się tego filmu. Gdy pojawiły się informacje o kategorii wiekowej PG-13, moje obawy tylko się pogłębiły, zwiastuny też mnie do siebie nie przekonały. Jak miło dać się zaskoczyć! Okazuje się, że film wojenny bez krwi i latających wnętrzności potrafi przerazić bardziej, niż gdyby to wszystko było widoczne. Klimat oblężenia i strachu, jaki udało się osiągnąć Nolanowi i utrzymać go przez cały seans, jest niesamowity. Gdybym miał się czepiać, nie do końca mnie przekonało zakończenie, w którym mamy dawkę nolanowskiego patosu, ale to tylko kilka minut. Wystarczy, że wyjdziecie chwilę przed zakończeniem 😉 Moim zdaniem to już jest jeden z najważniejszych filmów wojennych w historii. Gdy wydawało się, że w tym gatunku nie da się opowiedzieć niczego nowego w inny sposób, przyszedł Nolan cały na biało.
Konrad
9/10
Ps. Podczas pisania tej recenzji w tle miałem włączony soundtrack. Kolejne akapity pisało mi się coraz szybciej.