To też kolory wspomnień przefiltrowane przez fotografie. Kadry wyglądają jak ożywione zdjęcia ze starego albumu. Zabieg podobny do tego, jaki mieliśmy choćby w filmie “Młyn i krzyż” Lecha Majewskiego, gdzie z kolei ożywały obrazy Bruegla. Tutaj teoretycznie nie mamy pierwowzorów do odtworzenia, ale dopieszczenie kadrów i ich sentymentalna otoczka powodują nieodparte wrażenie, że zostały wręcz wywołane z głowy Branagha (z pomocą, rzecz jasna, Harisa Zambarloukosa – autora zdjęć).
Kolejny typ ujęć przywołuje dominujący w filmie punkt widzenia dziecka. Dotyczy scen stylizowanych na filmowe, a będących efektem bujnej wyobraźni chłopca połączonej z filmowymi inspiracjami jego ulubionymi filmami. Robotnicze osiedle staje się wtedy łudząco podobne do miasteczka na Dzikim Zachodzie. Jego mieszkańcy zmieniają się w bohaterów westernu, a ojciec staje się ikoną męskości i protagonistą w stylu Johna Wayne’a.
Bądź grzeczny, a jeśli nie możesz być grzeczny – bądź ostrożny”
– tak brzmiało credo, a zarazem przezorna rada, ojca dla Buddy’ego.
W życiu codziennym Buddy’ego walka dobra ze złem i skłonność do typowego dla wieku dziecięcego i młodości idealizmu miesza się z pragmatyzmem i życiowymi mądrościami, które chłonie od rodziców i dziadków – barwnych, dowcipnych i dobrych, choć nie kryształowych ludzi.
I chyba dostosowanie się do maksymy ojca Buddy’ego było jedną z kilku przyczyn, dla których ani niedostatek, ani kraj niemal u progu wojny domowej, nie zdołały odebrać jemu i jego bratu beztroski dzieciństwa. A główny komponent tego szczęścia to rodzinna miłość – dużo miłości, mimo niedostatku, mimo kłótni i problemów. W efekcie mimo licznych zawirowań nic nie jest w stanie odebrać Buddy’emu radości i trosk przypisanych dziewięciolatkowi.
Takich sentymentalnych filmów teoretycznie jest wiele, a mimo to film Kennetha Branagha – chociaż nie przełomowy, chociaż zbudowany na sentymentalizmie, pięknie się broni. Gdy robi się zbyt wzniośle, zrównoważy to humorem. Gdy zbyt przykro – ciepłem domowego ogniska.
I ta wspaniała obsada! Świetnie zagrany przez Jude’a Hilla Buddy to wygadany i rezolutny chłopiec w typie Romana Griffina Davisa i Archiego Yatesa, których pamiętamy z “Jojo Rabbit”. Żywy, ciekawy świata, ambitny, kombinujący, jak zdobyć serce swojej koleżanki ze szkoły oraz – czy aby na pewno nie bardziej opłaca się być katolikiem, skoro po każdym grzechu można się wyspowiadać.
Aktorzy zostali przez twórców wybrani w znacznej mierze według swojego pochodzenia. Mamy więc wyraźny akcent irlandzki – i dosłownie (bo charakterystyczną wymowę oczywiście słychać nawet gołym i niewprawnym uchem), i na poziomie wspólnoty doświadczenia. Bardzo naturalnie i wdzięcznie wypadają Caitriona Balfe i Jamie Dorman w rolach rodziców chłopca, jako archetypy kobiecości i męskości z perspektywy samego Buddy’ego. Tak, ten sam Jamie Dorman, którego widzieliśmy w “Pięćdziesięciu twarzach Greya” (TU recenzja jednej z części, dla przypomnienia, jak Hollywood potrafi wykorzystać dobrych aktorów do złych celów). Wreszcie: dziadkowie – Ciarán Hinds i Judi Dench (wprawdzie Angielka, ale nadal blisko) – czyli para aktorskich mistrzów, doceniona zresztą nominacjami do Oscara. Tych „Belfast” otrzymał póki co siedem, w tym za najlepszy film i póki co wydaje się być, może nie głównym faworytem, ale dość mocnym kandydatem. Asów w celuloidowych mankietach ma wiele, a wśród nich jest ta najprostsza – budzi u widzów wiele ciepłych uczuć i pozostawia z miłym wzruszeniem, choć nie bez nuty goryczy.
Ostatecznie otrzymaliśmy wzruszającą i stylową pocztówkę z Belfastu końca lat 60-tych, na której Kenneth Branagh spontanicznie nakreślił swoje wspomnienia z dzieciństwa. Taką, na którą patrzy się z przyjemnością i do której treści chce się wracać, jak do miłego listu od kogoś bliskiego. Ale mimo mocnego osadzenia w realiach czasu i miejsca, “Belfast” to też czarujący film o tym, jak – przyjmując perspektywę dziecka – znaleźć radość w trudnych czasach.
8/10 (z serduszkiem)
Aleksandra Flis