Od zachwytu do… no właśnie. Oto, co mnie zauroczyło, a co oburzyło w netflixowej ekranizacji “Ani z Zielonego Wzgórza”.
Sentymenty vs realizm – konfrontacja
Gdy jako dziecko wyobrażałam sobie Wyspę Księcia Edwarda, jawiła mi się jako bajecznie kolorowy i spowity bujną zielenią kanadyjski Eden. Nie do końca byłam świadoma surowych wyspiarskich warunków życia oraz ascetycznego piękna peryferiów Kanady. Jakież było moje zdziwienie, gdy pierwszy raz zobaczyłam bezkresne przestrzenie Wyspy Księcia Edwarda w całym jej surowym majestacie.
Podobne zderzenie może nastąpić, gdy pokusimy się o porównanie dwóch adaptacji “Ani z Zielonego Wzgórza”. Pamiętna i do dziś lubiana ekranizacja powieści Lucy Maud Montgomery z 1985 roku w reżyserii Kevina Sullivana wychodziła naprzeciw naszym dziecięcym wyobrażeniom – przefiltrowanym rzecz jasna przez pryzmat pełnej optymizmu Ani Shirley.
Konfrontacja nastąpiła 22 lata później, w postaci serialu “Ania, nie Anna” – czyli nowej produkcji Netflixa. Pierwszy odcinek wyreżyserowała Niki Caro. Twórczyni mającego niedawno premierę “Azylu” obrała przeciwstawny kierunek. Losy Ani oglądamy bez otoczki złudzeń i upiększeń, z zewnętrznej, realistycznej perspektywy dorosłego.
Obie ekranizacje mają swoją wartość – jedna pielęgnuje w nas dziecięcą nostalgię, druga natomiast pozwala nam spojrzeć na życie Ani Shirley w zupełnie inny sposób.
Maryla nie zadawała już pytań. (…) W jej sercu zaczęła nagle wzbierać wielka litość dla tego dziecka. Jakże żałosne i pozbawione miłości było jego życie, pełne za to ciężkiej pracy, biedy i zaniedbania. Maryla bowiem potrafiła wyczytać między wierszami prawdziwą historię Ani.
[„Ania z Zielonego Wzgórza” w przekładzie Doroty Kraśniewskiej-Durlik, wydawnictwo Siedmioróg, 1995 rok]
Czy my jako dzieci potrafiliśmy czytać między wierszami? Na ile zdawaliśmy sobie sprawę, jak bardzo Ania została skrzywdzona przez los i jak trudne było jej życie? Może to dobra pora na to, żebyśmy my – dorośli widzowie – zmierzyli się z traumą, jaką przeżyła bohaterka.
Ania Shirley: historia prawdziwa?
To, jak “nowa Ania” wyszła spoza ram świata widzianego oczami rozentuzjazmowanej Ani do twardej rzeczywistości, stanowi w moich oczach największą zaletę serialu. Wreszcie kurtyna opada i ukazuje się nam przeszłość Ani. Tym razem bez upiększeń, bez uciekania od rzeczywistości, bez “wyobrażania sobie”. Jest to historia drastyczna w swojej brutalności – twórcy dodali sceny, których nie było w książce (Ania poniżana i zastraszana przez dzieci w sierocińcu, bita przez swoich opiekunów). Owszem, możemy się domyślać, że częściowo stało się to za sprawą współczesnej tendencji serialowej, ale w gruncie rzeczy jest to rozwinięcie przemilczanych kwestii. Dodajmy – rozwinięcie realistyczne, potencjalnie prawdopodobne, jeśli raczymy spojrzeć na historię Ani inaczej niż przez pryzmat jej fikcyjnych przyjaciółek, wyobrażeń, niedopowiedzeń i ucieczki od rzeczywistości. Dostajemy się do jej głowy. Bo przecież Ania, choć buzia jej się nie zamykała, o swojej przeszłości mówiła niewiele i niechętnie.
Chyba my wszyscy, którzy wychowaliśmy się z Anią, teraz, po latach, dorośliśmy już do niepodkolorowanej prawdy o jej losie. Jej wyraz mamy również w pięknych, ale surowych kadrach, w których dominują chłodne, stonowane barwy. Ocieplają się tylko wówczas, gdy momentami wchodzimy w świat wyobrażeń Ani – wtedy ascetyzm Avonlea i domu Cuthbertów ustępuje świetlistym kadrom i lirycznej muzyce, dodającej wrażenia odrealnienia.
Również subiektywnie przedstawione, ale na przeciwnym biegunie – już nawet nie realistyczne, a uderzające naturalizmem – są bolesne wspomnienia dziewczynki, które wracają do niej przy przypadkowych skojarzeniach i słowach, przypominając traumę, z którą zmagała się przez całe swoje dotychczasowe życie.
Najlepsza Ania z możliwych
Amybeth McNulty jako odtwórczyni Ani wydaje mi się być wyborem najlepszym z możliwych, chociaż domyślam się, że w czasach, gdy w aktorskim świecie – przynajmniej tym za Oceanem – mamy deficyt osób o urodzie innej niż przewidują obowiązujące kanony, niektórym może być trudno ją zaakceptować. Wszystkim, którym Ania kojarzy się z ładniutką i krąglutką Megan Follows z filmu Sullivana, pragnę przypomnieć – w momencie, gdy Ania przybyła na Zielone Wzgórze, trzeba było dużo dobrej woli, by nie nazwać jej brzydką. Jeszcze więcej dobrej woli i życzliwości patrzącego wymagało dostrzeżenie w tej drobnej cherlawej istocie choćby cień urody. I nie był to wynik kompleksów bohaterki, lecz obserwacje każdej osoby postronnej. Filmowa Ania ma idealną twarz – chudą, momentami ładną, ale przede wszystkim charakterystyczną. Blade, piegowate oblicze zdradza również jej wrażliwość – w różnych jej przejawach, także na swoim punkcie.
Cudowna jest jej wybuchowość i emocjonalność, czyli coś, za co nawet teraz karci się dziewczynki bardziej niż chłopców. Nie zabrakło cech Ani, z którymi osobiście od zawsze się utożsamiałam – jej skłonności do dramatyzowania i wpadania w tarapaty, takie jak sytuacja, w której niechcący dała Dianie wina zamiast soku… Nawiasem mówiąc, u mnie wystąpiła jej dokładna odwrotność – napoiłam spragnione alkoholu koleżanki zakwasem buraczanym. Pomyłka równie dramatyczna, nieprawdaż?
Zarówno pod względem aktorskim, jak również fizycznym, jest to zdecydowanie najlepsza Ania, jaką można sobie wyobrazić – emocjonalna, obdarzona charyzmą i urokiem osobistym, czarująca i żywa. Groteskowa, komiczno-tragiczna w swoich patetycznych i niezwykle obrazowych opisach.
Pozostaję zresztą pod silnym wrażeniem całej obsady. Geraldine James i R.H. Thomson, czyli Mateusz i Maryla, również zostali znakomicie obsadzeni – wizualnie i charakterologicznie – tak bardzo wiarygodni jako starzejące się razem rodzeństwo uznane za lekko zdziwaczałe. Dzięki świetnemu aktorstwu zgodnie z intencją przy pierwszym spotkaniu dostrzegamy przede wszystkim bezkompromisową surowość Maryli oraz nieśmiałość i introwertyzm Mateusza, by z czasem poznać ich dobroć i głęboko ukrytą sympatyczność.